Ginie. Wraca. I znów ginie. I znów wraca. Taka jego praca. Mickey nie jest superbohaterem, lecz klonem do zadań specjalnych. Nieraz mieliśmy do czynienia z opowieściami o bohaterach z wymiennymi ciałami – czy historia replikacji człowieka może zyskać drugie (a raczej siedemnaste) życie?
ŚMIERĆ NA PEŁEN ETAT
Być może niektórych zaskoczy fakt, że za reżyserię „Mickey 17” odpowiada nie kto inny jak Bong Joon-ho. Temu południowokoreańskiemu scenarzyście (człowiekowi, który parokrotnie wstrząsnął światowym kinem) trzeba przyznać, że potrafi nieźle namieszać w gatunkach. Jego kultowy już „Parasite” z 2019 roku nie tylko zgarnął Złotą Palmę i cztery Oscary, ale też zdołał przebić się do masowej wyobraźni jako doceniany komentarz problemów klasowych. Tym razem reżyser wystrzelił swoją wizję poza granice Ziemi.
Podobną wszechstronnością może pochwalić się również Robert Pattinson, który wciela się w tytułowego Mickey’ego. Aktor, który zrzucił z siebie łatkę wampira już dobre dziesięć ról temu, również tym razem dał pokaz swoich umiejętności. Pierwszą sprawą, która zapewne rzuci się w uszy, jest zastosowany przez Pattinsona akcent – inspiracja Steve’em Buscemim w „Fargo”, tworząca nieco nieporadny „Midwest twang” (podobnie jak protagonista filmu Bonga).
Poczciwy, lecz naznaczony znamieniem frajera Mickey znajduje się w dość wyjątkowej sytuacji. Zostaje członkiem pozaziemskiej ekspedycji kolonizacyjnej, co już samo w sobie jest niecodzienne, i co więcej, to na jego barkach spoczywa najbardziej szczególne zadanie. Chodzi o to, że musi umierać. Często. Wpędzony w poważne długi u poważnie niebezpiecznego gangstera, postanawia czmychnąć poza ziemskie terytorium i zapisać się jako ochotnik podczas wyprawy do Nilfheim. Chętnych jest wielu, więc aby przyspieszyć proces aplikacji, młody mężczyzna zgłasza się jako „Expendable” (mięso armatnie). Za każdym razem, gdy misja wymaga poświęcenia, Mickey konsensualnie dokonuje żywota, by potem zostać „odtworzonym” z backupu wspomnień i ponownie wypuszczonym w pole. I tak bez końca, wszak w trakcie takiej operacji zawsze znajdzie się jakieś nowe zagrożenie i zawsze będzie trzeba posłać kogoś, i „rzucić na pożarcie”.
Tak prezentuje się główny koncept filmu. Oczywiście tu również pachnie komentarzem klasowym – Mickey niby podejmuje decyzję dobrowolnie, ale w rzeczywistości zostaje do niej zmuszony przez sytuację finansową. Żeby uniknąć śmierci musi wybrać śmierć. Jego desperację widać na twarzy Pattinsona, który jest najmocniejszym atutem tego filmu. Z ogromną wyrazistością odgrywa różnice między kolejnymi wersjami Mickey’ego – każda z nich ma inne traumy, inne spojrzenie na sytuację, a mimo to wszystkie są „tym samym” Mickeym. Kiedy maszyna klonująca wypluwa kolejnego Mickey’ego, w jego twarzy widać odbicie wszystkiego, co przeżył – to kombinacja śmierci klinicznej oraz doświadczenia zmarznięcia na śnieżnej pustyni. Kiedy bohater kona w samotności, faktycznie widzimy w nim człowieka w sytuacji granicznej, któremu (mimo świadomości rychłego odrodzenia) jest naprawdę trudno. Te momenty to zdecydowanie najgłębsze emocjonalnie punkty filmu, pomimo jego generalnej lekkiej atmosfery.

ZBYT BLADO, ZBYT JASKRAWO
Obok całej tej space opery pojawia się również motyw miłości. Naomi Ackie (znana z „The End of the F***ing World”) wciela się w Nashę, dziewczynę, która nie da sobie w swą galaktycznie-zbilansowaną kaszę dmuchać. To partnerka Mickey’ego, która dodaje fabule trochę serca i widać, że reżyser popycha widownię w stronę przekazu, według którego nawet najbardziej beznadziejne okoliczności są do zniesienia, jeśli mamy u boku ukochaną osobę.
Nie zabrakło też estetyki „Igrzysk Śmierci” dostarczonej przez Toni Collette i Marka Ruffalo, „prezydenckiej pary” rodem z politycznego kabaretu. Tu wchodzimy w obszar „over the top”. Wspomniane postaci są przerysowane i to samo w sobie nie byłoby aż takim problemem, gdyby pełniły rolę absurdalnego tła czy satyrycznego kontrapunktu. Dostają jednak stanowczo za dużo czasu ekranowego, zabierając przestrzeń wcześniej pootwieranym wątkom, które rozwinięte, mogłyby uczynić tę produkcję znacznie lepszą. Sceny z ich udziałem bywają zabawne, Collette trzyma poziom, ale scenariusz traktuje ich jak parodystyczne wydmuszki, a zarazem głównych antagonistów, którymi mamy się przejmować. Wyraźnie widoczna jest tu intencja porównania granego przez Ruffalo Kennetha Marshala do pewnego prezydenta, dzielącego imię ze znanym bajkowym kaczorem… Odtworzona zostaje też scena usiłowanego zamachu sprzed kilku miesięcy.
Dalej nie jest lepiej. Sposób, w jaki została potraktowana postać portretowana przez Stevena Yeuna, można opisać jako wyrywkowy. Timo, kumpel Mickey’ego zawsze lądujący na czterech łapach, który wpędził go we wszystkie te kłopoty, wnosi do akcji sporo luzu i humoru, ale prędko znika, by potem znów pojawić się na chwilę i zaraz ewakuować, zmuszając nas do spędzania więcej czasu z Marshalami… Ponownie – szkoda. Relacja jego postaci z Mickeym jest potencjalnie ważna (zwłaszcza, że dochodzi do momentu heroicznego poświęcenia), ale nie zostaje to pogłębione.
Z jeszcze większą nonszalancją potraktowano postać Kai (Anamaria Vartolomei), która zapowiadała się na ważną figurę fabularną, ale po czasie, oprócz ładnej twarzy, trudno jest sobie coś więcej na jej temat przypomnieć.
NAGRODA KATEGORII „LUKEWARM”
Kolejne otwarte przez reżysera drzwi prowadzą do wątku ekologicznego, zniszczeń dokonanych przez człowieka i zagwozdek moralnych w kwestii kolonizacji. Tutaj przejawia się to poprzez bohatera zbiorowego – nację robako-podobnych stworzeń będących rdzennymi mieszkańców planety. Jak można się domyślić, ludzkość znów wszystko psuje. Takie ujęcie nie wnosi żadnej świeżości do tematu i sprowadza się do zbanalizowanego przesłania, które widzieliśmy już dziesiątki razy.
Należy jednak oddać sprawiedliwość zdjęciom. Szczególnie zapadające w pamięć ujęcia ukazują śnieżną pustynię planety, w obliczu której to człowiek przypomina jedynie wątłą mrówkę. Rozległe pejzaże budują klimat izolacji, niepewności i chłodnego kosmosu, który pozostaje niewzruszony. Zresztą nazwa – Niflheim – stanowi nawiązanie do nordyckiej „Krainy Mgły”. Równie imponująca jest ścieżka dźwiękowa. Za te potęgujące nastrój kompozycje odpowiedzialny jest Jung Jaeil.
No i tyle. Raczej nie należy oczekiwać, że najnowszy film Bonga uzyska status kinowego klasyka, niemniej nie można spisać „Mickey’ego 17” na straty. Historia nie dostarcza szczególnie ciekawych spojrzeń na przyszłość kolonizacyjną, zagadnień świadomości czy etyki biologicznej. Co prawda, momentami próbuje, ale wtedy na scenę wchodzi Mark Ruffalo… Naturalnie, nie każdy utwór sci-fi musi być filozoficzną rozprawą. „Mickey 17” zdaje się bardziej zainteresowany łączeniem konwencji: otrzymujemy nieco gangsterskich klimatów, trochę żarcików, romansu – a to wszystko w kosmicznej otoczce.
Fot. nagłówka: FilmAffinity