Przejdź do treści

Życie w piaskownicy

Polska polityka zagraniczna do 2004 nie była wolna od wpadek. Jedno jej jednak trzeba oddać – miała jeden cel, z którym niemal wszyscy od bardzo wczesnego momentu się zgadzali: konieczne było wejście w struktury międzynarodowe kojarzone z zachodem, takie jak UE czy NATO. Większość działań, jakie podejmowaliśmy wtedy na arenie międzynarodowej, podporządkowaliśmy właśnie temu celowi. Po tym, gdy w 2004 roku ten cel udało się osiągnąć, nie potrafiliśmy jednak zbudować spójnej doktryny, przez co Polska stała się krajem niestabilnym zagranicznie. Bo kto wie, które sojusze będą jeszcze trwać po wyborach?

Zła brzydka panna…

Dojście Zjednoczonej Prawicy do władzy w 2015 roku poprzedzone było złożeniem wielu szumnych i dumnych (choć bardzo ubogich w realną treść) obietnic na temat przyszłości Polski. Poza wstawaniem z kolan, przywracaniem godności polskiej rodzinie i walką z lewicowymi ideologiami, obóz Jarosława Kaczyńskiego miał odrzucać politykę „brzydkiej panny na wydaniu”.

Tutaj warto wrzucić mały rys historyczny. Autorem słów o „brzydkiej pannie na wydaniu” jest profesor Władysław Bartoszewski; postać pod pewnym względem typowa dla historii intelektualnej III RP: mianowicie stosunkowo mała grupa ludzi w naszym kraju podjęła trud uczciwego pisania o jego dorobku. Dla części sympatyzującej obecnie z antypisem jest on zazwyczaj przedstawiany jako świecki święty, którego skrytykowanie jest jak napisanie sobie na czole „faszysta”. Po tej stronie mało kto zwraca uwagę na jego „wkład” w obniżanie jakości debaty publicznej – „dyplomatołki” to jego najsympatyczniejszy epitet, rzucany w kierunku swoich przeciwników politycznych. Z prawa z kolei wszystkie wady byłego szefa MSZ widać jak na dłoni; brak jednak pewnej refleksji nad tym, co ten człowiek miał do powiedzenia (a, przy całym moim krytycyzmie dla jego retoryki, miał do powiedzenia wiele ciekawych rzeczy). Jedną z nich jest właśnie ta feralna wypowiedź o „zachowywaniu się jak brzydka panna na wydaniu”. W dłuższym wytłumaczeniu swojej złotej myśli Bartoszewski przypomina, że nie każdy kraj może być imperium albo potentatem surowcowym, ale każdy ma jakąś siłę, której może użyć w międzynarodowych szachach i najważniejszym zadaniem jest dokonanie uczciwej oceny własnych możliwości. Nie machajmy szabelką, jeśli nie mamy siły jej utrzymać, ale też nie dajmy się ponosić antypolskim kompleksom (bo nie mamy do nich powodu).

frazesy kontra rzeczywistość

Doprecyzowanie słów Bartoszewskiego nie zdobyło takiej popularności po prawej stronie (Bogiem a prawdą trzeba też oddać, że, jak wiele myśli profesora, i ta nie była podana w sposób, który do zagłębiania tego, co autor miał na myśli, jakoś szczególnie zachęcał) i pamięta się głównie bon mot, wymieniony w poprzednich akapitach, który stał się symbolem polityki zagranicznej prowadzonej przez poprzednie rządy (oczywiście oprócz PiS w latach 2005-2007); polityki poddanej przez obóz premiera Kaczyńskiego druzgoczącej krytyce. Zjednoczona Prawica przekonywała, walcząc o władzę, że nowy rząd będzie inny, że polityka wreszcie będzie skupiona na Polskich interesach. Poza kłamliwym wykorzystaniem słów śp. Władysława Bartoszewskiego sama idea brzmi nie tylko nieźle, ale i jest z samym cytatem zgodna. Polscy politycy w sprawach zagranicznych delikatnie mówiąc bywali zbyt ugodowi, czy to w kontaktach ze Stanami i Rosją, czy z Niemcami. I od razu zaznaczam, nie chodzi mi tu o żadne spiski, tylko o kompletny brak pomysłu na siebie za granicą, który w kontaktach z silniejszymi od nas był bardzo widoczny. Gdyby rządowi udało się coś zmienić w tym aspekcie…

…to byłoby pięknie, ale ponad 5 lat później już wiemy, że nic z tego nie wyszło. Dumnie zapowiadana polityka bez mentalności brzydkiej panny na wydaniu (w literalnym rozumieniu tych słów, bez kontekstu) była po prostu zwrotem w kierunku USA i cieszeniem się jak dzieci, gdy ktoś o nas wspomniał, albo gdy pozwolono naszemu prezydentowi polecieć do Stanów i postać przy biurku, na którym Donald Trump coś podpisuje (nadal przełykam w ustach smak upokorzenia powodowanego tym, że prezydent mojego kraju zgodził się na pozowanie do takiego zdjęcia; boli to tak samo, jak wygłupy prezydenta Bronisława Komorowskiego na jego zagranicznych wojażach). Słowa Sikorskiego o sprawianiu przyjemności Amerykanom zachowały swoją aktualność. Jednym słowem: obserwujemy to, co już było wcześniej, tylko zintensyfikowane, bo poprzednie rządy (w tym PiS w latach 2005-2007) starały się (z różnym skutkiem) stawać za granicą na dwóch nogach, z których jedną były Stany, a drugą UE. Teraz za naszą drugą nogę (a w sumie kikutek) robią Węgry, z którymi tak właściwie mamy sprzeczne interesy geopolityczne, a ich premier wystawia nas przy pierwszej lepszej okazji, jak przy głosowaniu 27:1 (za co nie wolno go winić – jego obowiązkiem jest walczyć o interesy jego kraju, a nie angażować się w wewnętrzną walkę w Polsce). Swoją drogą w moim prywatnym rankingu najgłupszych działań polskiej dyplomacji poparcie kandydatury pana Saryusz-Wolskiego na szefa RE będzie w absolutnej topce. Ale to luźna dygresja.

czas na zmiany

Jak to często bywa, na złe pomysły wyciągnięty został jeszcze gorszy. No bo jak inaczej skomentować ideę prezydenta Andrzeja Dudy, podchwyconą przez między innymi Władysława Kosiniaka-Kamysza, o wpisaniu obecności w UE czy NATO do Konstytucji? Może podkreślimy tym przywiązanie Polski do UE i NATO, ale co z tego będziemy mieli? Trwanie w Unii Europejskiej nie jest wartością samą w sobie. Nikt nam nie zrobił łaski, zapraszając tam: to leżało obustronnie w interesie naszym, jak i ówczesnej Unii. Tak samo wygląda sytuacja w obecnym w niej trwaniu: jesteśmy tam, bo to się opłaca. W sytuacji, gdy przestanie, egzekutywa musi szybko zmienić front, a nie żebrać u 2/3 posłów o prawo do zmiany Konstytucji. Tak samo sytuacja ma się z Paktem Północnoatlantyckim. Wpisywanie jakiegokolwiek sojuszu do aktu prawnego, który zmienić da się tylko podczas długiej procedury, świadczy o niezrozumieniu, po co jest nam polityka zagraniczna i o co w niej chodzi. A jest nam po to, by egzekwować nasze interesy, nie by zadeklarować postępowość za granicą. Podobne pomysły są wyrazem dokładnie tego, o czym pisał Bartoszewski: zakompleksienia, do którego nie mamy powodów.

Nie pastwiąc się nad konkretnymi nazwiskami i wpadkami (są setki mądrzejszych ode mnie, którzy napisali historię dyplomacji III RP), chciałbym wyrazić irytację, wynikającą z faktu, że państwo polskie cierpi na brak pomysłów na politykę zagraniczną i deficyt powagi. Nie mogę nie poczuć różnicy jakościowej, gdy widzę politykę zagraniczną Niemiec, Wielkiej Brytanii, a potem przypominam sobie o naszych dokonaniach. Wspólny plan wszystkich partii jakby skończył się w 2004. Weszliśmy do NATO, weszliśmy do UE, teraz każdy rząd musi sobie rzepkę skrobać. A z taką postawą daleko nie zajedziemy. Nie możemy zmieniać zupełnie koncepcji polityki zagranicznej co zmianę koalicji u władzy. Czas usiąść wspólnie do stołu i ustalić kierunek, który kolejne rządy będą w miarę respektowały (przy oczywistych korektach wynikających z różnic światopoglądowych). Czas na nowe otwarcie. Nieistotne, kto w tej piaskownicy kogo mocniej uderzył łopatką. Nieistotne, kto zaczął. Istotne, żeby ktoś dorosły wszedł tam i obecny stan zakończył. Pytanie, czy ktoś na górze jest w istocie dorosły.

Tutaj, odrzucając symetryzm, piłka jest po stronie rządzących. Opozycja sama się nie zaprosi na rozmowy. Trudno jednak powiedzieć, czy ktokolwiek jeszcze będzie chciał rozmawiać..

O autorze

Jestem studentem prawa, pasjonuje mnie polityka, filozofia i nauka wszelaka (od ekonomii do fizyki). Poglądowo jestem klasycznym liberałem, ale mam nadzieję, że daje radę zachować obiektywizm.