Przejdź do treści

Wszystkie filmy są o kinie – recenzja filmu „Malcolm i Marie”

Nie jestem jakimś wielkim fanem filmów Netflixa, choć muszę przyznać, że zostałem nimi kilka razy bardzo pozytywnie zaskoczony. Gdy więc usłyszałem o premierze czarno-białego filmu pt. „Malcolm i Marie”, skupionego w całości na interakcjach dwóch bohaterów na ograniczonej przestrzeni, moje filmowe serce, które parę lat temu odkrywało miłość do kina na filmach pokroju „Dwunastu gniewnych ludzi”, zabiło szybciej. Czy oto na moich oczach rodzi się klasyk, bez którego nie można o sobie mówić jako o miłośniku kina?

Nowy film Netflixa

Szczerze mówiąc: nie. Mimo to z kilku powodów warto zapoznać się z najnowszym filmem Sama Levinsona. Jest to opowieść, którą warto rozpatrywać na dwóch płaszczyznach: opowieści o dysfunkcyjnej miłości i komentarzu do współczesnego rozwoju X Muzy.

Cała akcja skupia się na dwójce bohaterów: młodym reżyserze Malcolmie (w tej roli świetny John David Washington, znany już ze świetnych występów u Spike’a Lee czy Nolana) i jego partnerce Marie (granej przez Zendayę, którą można kojarzyć z występów w „Euforii” czy filmach o człowieku pająku z kuźni MCU). Wracają po bardzo udanej premierze filmu Malcolma. On ewidentnie przeżywa wieczór swojego życia. Jego marzenia się spełniły; stanął tam, gdzie jeszcze parę lat temu nikt nie spodziewał się go zobaczyć. Chwali urodę swojej ukochanej, wypija drinki, puszcza muzykę, kłóci się z recenzentami, którzy jeszcze nie opublikowali swoich tekstów. Marie z jakiegoś powodu nie tryska takim entuzjazmem. Ewidentnie coś wisi w powietrzu, a parę czeka rozmowa, która unaoczni problemy w ich związku i życiu.

Opowieść artysty o artystach

Oglądając ten film można mieć złośliwe skojarzenie ze słynną sceną kłótni z „Historii małżeńskiej” z zeszłego roku. Skoro przyniosła ona tyle zachwytów, to dlaczego by nie nakręcić całego filmu w tej konwencji? Największą jednak siłą tego fragmentu, było to, że była zdecydowanym zagęszczeniem akcji, wejściem kilka poziomów emocjonalnych wyżej niż pozostałe sceny. Levinson stara się swoją fabułę utrzymywać na wysokich tonach niemal przez cały film, przez co paradoksalnie opowiada mniej, niż opowiedział jeden krótki wybuch Drivera.

W ogóle film Levinsona w kilku miejscach przywodzi na myśl dzieło Baumbacha. Znowu mamy do czynienia z parą bohaterów o wybitnie artystycznej wrażliwości. O ile jednak „Historia…” dość umiejętnie balansuje na cienkiej linie pomiędzy pretensjonalnością i celnym oddaniem klimatu artystycznego światka, o tyle „Malcolm i Marie” kilkukrotnie z tej liny spada, dając nam przeciągnięte sceny przepraszania się piosenkami i rzucania patetycznymi monologami.

opowieść filmowca o kinie

Chociaż mam do tego filmu wiele uwag, podczas oglądania nie mogłem się od niego oderwać. Emocje, budowane powolnymi ruchami kamery, czarno-białymi ujęciami i świetną grą aktorską pary protagonistów (zwłaszcza grający Malcolma Washington oczarowuje, oddając jednym westchnięciem czy spojrzeniem uczucia, których wypowiadania i tłumaczenie byłoby sztuczne) są porównywalne z klasykami thrillerów. Pytanie wiszące nad bohaterami – o co właściwie jest ta kłótnia – nurtuje bardziej niż niejedna zagadka z kryminałów. Za każdą przerwą, z każdym załagodzeniem sytuacji fizycznie czujemy, jak bohaterowie zbliżają się do granicy, po której ich konflikt na nowo rozgorzeje. Ciekawe jest też to, że czarę goryczy przepełniają dialogi i zdarzenia, które z perspektywy obserwatora wyglądają na bezpieczne i nic nieznaczące.

Fabuły tego filmu nie chcę tu szczegółowiej analizować. Wiem, że byłem bardzo enigmatyczny w opisie historii, ale im mniej się wie o tym, co ma za chwilę wydarzyć się na ekranie, tym większą radość obserwatorom sprawi odkrywanie kolejnych kart opowieści.  Czymś jednak, na co warto jeszcze zwrócić uwagę, są wywody Malcolma o współczesnym kinie. Gdy wściekły zżyma się na krytyków, którzy przez to, że jest on Afroamerykaninem, zakładają, że jego film jest polityczny, trudno się nie uśmiechnąć i… nie przyznać mu racji. Na sugestie, że film jest taki, a nie inny, bo jest facetem, serwuje widzom długą tyradę, o tym, jak odziera się kino z piękna, próbując interpretować dane filmy w kontekście rasy, płci czy orientacji seksualnej twórców, zamiast po prostu „oddać się poznawaniu tajemnicy”. Jestem ciekawy ile byłoby recenzji tego filmu, które komentowałyby fakt, że całość obsady jest czarnoskóra albo że pewne fakty przedstawione są z „bardziej męskiej perspektywy”, gdyby film tak mocno nie krytykował takich postaw. Im wszystkim Levinson ustami Malcolma zarzuca przeintelektualizowanie i oderwanie od prawdziwej roli kina, a w kpiącym komentarzu Marie dorzuca „w tej grze nikt nie jest radykałem, wszyscy jesteście prostytutkami”.

„Malcolm i Marie” przypomina nam wiele prawd o kinie. Może nie jest to film idealny, ale myślę, że dawno tyle emocji nie wiązało się w filmie tylko z rozmową dwójki aktorów. Z samego tego faktu miłośnicy filmów opartych na dialogach będą uradowani. Reszcie też bardzo polecam, bo mimo braku strzelanin i wybuchów nie można tego nazwać „slow movie”.

O autorze

Jestem studentem prawa, pasjonuje mnie polityka, filozofia i nauka wszelaka (od ekonomii do fizyki). Poglądowo jestem klasycznym liberałem, ale mam nadzieję, że daje radę zachować obiektywizm.