Włoskie Alpy, stos kamieni i obietnica silniejsza od śmierci. „Osiem gór” to pochwała przyjaźni i wolności; chwytające za serce kino drogi, choć droga ta prowadzi zawsze do tego samego celu. Jak mocne są korzenie zapuszczone w świecie naszego dzieciństwa?
„Le otto montagne”, bo tak brzmi oryginalny tytuł produkcji Felixa van Groeningena i Charlotte Vandermeersch, do polskich kin trafi drugiego czerwca. Za sobą ma już m.in. premierę na festiwalu w Cannes, gdzie wraz z „IO” Jerzego Skolimowskiego otrzymało Nagrodę Jury za najlepszy film. „Osiem gór” to ekranizacja książki Paola Cognettiego, wydanej pod tym samym tytułem w 2018 roku. Nakręcono ją w alpejskiej miejscowości Brusson, w Turynie oraz Nepalu.
Pietro (Luca Marinelli) i Bruno (Alessandro Borghi) poznali się jako dwunastoletni chłopcy. Ten pierwszy przyjechał z rodzicami na wakacje do maleńkiej górskiej wioski. Drugi był jedynym dzieckiem spośród jej rdzennych mieszkańców. Pochodzili ze skrajnie różnych światów i zaprzyjaźnili się być może po części dlatego, że nie mieli z kim innym się zaprzyjaźnić. Czas jednak pokazał, jak trwała okazała się być ta relacja. Przezwyciężyła ona lata rozłąki, kiedy Pietro podjął studia w Turynie i spróbował ułożyć sobie tam życie, a Bruno w tym czasie pracował jako murarz.
Kamień na kamieniu
W życiu Brunona brakowało biologicznego ojca. Wkrótce nawiązał szczególną relację z Giovannim (Filippo Timi) – rodzicem jego przyjaciela. Więź ta stała się jeszcze silniejsza, kiedy Pietro zerwał kontakt z bliskimi i przeniósł się na stałe do miasta. Ta część historii nie jest pokazana na ekranie. Chłopcy w pewnym momencie stają się dorośli, Giovanni umiera, a jego syn ponownie przyjeżdża w góry. Dowiaduje się, że dostał w spadku ruiny domku. Pietro i Bruno podejmują się trwającej cztery miesiące odbudowy kamiennej chaty, bo ten drugi obiecał to ojcu pierwszego – a dane słowo nie straciło ważności nawet po śmierci Giovanniego.
Odbudowa ta ponownie zbliża do siebie trzydziestoletnich przyjaciół. Ukończony domek staje się ich corocznym miejscem spotkań – by na moment uciec od codziennego życia i dorosłości, której inni od nich oczekują. Obaj nadal szukają siebie. Trochę o tym właśnie opowiada film – o wszechobecnym w popkulturze i przedstawionym na niemal wszystkie możliwe sposoby motywie odnajdywania własnego „ja”. Tutaj nie jest to jednak banalne ani schematyczne. Niczym w kinie coming of age, choć to absolutnie nie jest ten gatunek, otrzymujemy stopklatki z różnych momentów oczekiwania. Nie mam na myśli wyłącznie cichej kontemplacji, lecz również odliczanie do końca zmiany w pracy, do kolejnego lata czy spotkania z bliskimi. Całe życie przecież na coś czekamy – a gdy już się to wydarzy, czekamy na coś następnego. I tak do samego końca.
Szczyty głębi
Osadzenie akcji filmu w Alpach nadaje mu cały zestaw skojarzeń i metafor związanych z górami. Otoczka jest idealna, by oddać się przemyśleniom, a budowana w powolnym tempie akcja jeszcze bardziej ułatwia popadanie w zadumę. Kadry nie pozwalają zaś oderwać od siebie wzroku. Nie jest niczym zaskakującym fakt, że Alpy są piękne, a operator Ruben Impens wykorzystał to najlepiej jak się dało i otrzymał trzy nagrody za najlepsze zdjęcia, w tym statuetkę David di Donatello, będącą włoskim odpowiednikiem Oscara. „Osiem gór” to dobrze znany motyw małego człowieka pośród potęgi natury, od której kaprysów zależy całe jego życie.
Wraz z bohaterami oddajemy się górskim wędrówkom. Najpierw chodzili we trójkę – Bruno oraz Pietro z ojcem. Po latach, kiedy ostatniego z nich już nie ma, a pierwszego pochłania praca przy wytwarzaniu serów, alpejskie szczyty zdobywa sam Pietro. Wraca na stare ścieżki, wspomina dzieciństwo i czyta pamiętnik swojego rodzica. Odkrywa jego postać od nieznanej mu dotąd strony i dociera do niego, że tak naprawdę nigdy go nie znał.
„Wtedy nie wiedziałem, że odkrywam właśnie świat, w którym zapuszczę korzenie tak głęboko, że zostaną tam na zawsze”.
Dziecięce lata bohaterów do samego końca pozostają ważnym punktem odniesienia dla całej fabuły. Pozostają w ich pamięci tym okresem, kiedy wszystko było łatwiejsze i tak też zostały przedstawione w filmie. Oglądaliśmy prawdziwą sielankę pośród górskich polan, szczerą radość i sferę marzeń.
Pochwała braterstwa
Przyjaźń Brunona i Pietra wielokrotnie wystawiana jest na próbę. Przezwycięża lata rozłąki, miłości obu bohaterów, rodzicielstwo, bankructwo i osamotnienie. Wydaje się być tym, co oprócz szczególnej więzi z górami, trzyma Brunona przy życiu w tych najgorszych chwilach. Daje odrobinę pewności i stabilności, gdy nic nie jest już pewne. „Osiem gór” to pochwała takiej niemal braterskiej bliskości. Przypomina o dobrze znanej prawdzie, że przyjacielem jest ten, z kim nawet po długiej ciszy potrafimy rozmawiać tak, jak przedtem.
Choć film trwa niemal dwie i pół godziny, nie jest ani trochę nużący. Poprowadzona pewną ręką fabuła oraz świetne kadry cały czas skupiają na sobie uwagę widza. Kiedy wydaje się już, że bohaterowie odnaleźli siebie, a „Osiem gór” niczym nas nie zaskoczy, otrzymujemy zakończenie, które całkowicie zmienia odbiór filmu. Gdyby nie ono, ta historia miałaby zupełnie inny wydźwięk. To jeden z tych filmów, które najlepiej obejrzeć w kinie, by w pełni cieszyć się przepięknym obrazem. Alpy pokazane oczami Rubena Impensa nie są jedynie miejscem akcji, ale nieodłącznym elementem całej opowieści, która pozostaje w głowie jeszcze długo po seansie.
Fot. nagłówka: kadr z filmu „Osiem gór” | reż. Felix van Groeningen i Charlotte Vandermeersch
O autorze
Student Dziennikarstwa międzynarodowego na Uniwersytecie Łódzkim. Pasjonat szeroko pojętej kultury, a także fotografii i wszystkiego, co jest vintage.