Urszula Struzikowska-Marynicz to psycholożka i socjolożka. O traumach, błędach, wybaczaniu i o tym, że bycie rodzicem nie oznacza bycia nieomylnym, rozmawiamy z nią z okazji premiery jej najnowszej książki. „Wszystkiemu winni są twoi starzy. Jak zacząć żyć po swojemu” ukaże się 21 maja 2025 roku nakładem Wydawnictwa RM.

Maria Kolos: Czy każdy potrzebuje psychoterapii?
Urszula Struzikowska-Marynicz: Myślę, że nie. Psychoterapia może wskazywać drogi i podpowiedzi, ale nie jest obligatoryjna dla każdego. Warto z niej korzystać, jest taka możliwość, ale nie zawsze jest taka konieczność. Odnoszę wrażenie, że pokonaliśmy jako społeczeństwo drogę z jednej skrajności w drugą. Kiedyś baliśmy się psychoterapii. Kojarzyła się nam ze wstydem, terapią „szaleństwa” i byciem „wariatem”, cokolwiek to w naszym lęku i surowości miałoby oznaczać. Dziś gabinety psychoterapeutyczne przeżywają „szturm”, ponieważ czujemy się nierzadko niegotowi na życie, a swoją niepewność czy trudne emocje i zdarzenia postrzegamy jako coś złego, zagrażającego, wymagającego leczenia.
MK: Kiedy już się w tym gabinecie znajdziemy, bo mamy traumy z dzieciństwa to da się je całkowicie przepracować? Czy bardziej zaleczyć, nauczyć się z nimi żyć?
U.S-M: W tej sytuacji jedno i drugie jest możliwe. Trauma oznacza psychiczną ranę. Jednym jej biegunem jest zranienie, a drugim możliwość uleczenia rany, wygojenia jej, zaakceptowania blizny po ranie jako życiowego doświadczenia, a nie jedynie pecha, nieszczęścia, cierpienia. Człowiek balansuje gdzieś pomiędzy. Budując swoją indywidualną równowagę między cierpieniem i szczęściem, lękiem i spokojem, niepewnością i akceptacją tego, na co nie ma się wpływu. Bo przecież nie mamy całkowitego wpływu na to, w jakiej rodzinie przychodzimy na świat. Warto jest wyciągać siłę i lekcję z naszych doświadczeń. Doceniać trudne momenty i patrząc uczciwie, nauczyć się dostrzegać to, że nie zawsze było źle. Że obok cierpienia w naszym życiu jest jeszcze wiele innych doświadczeń. To, co trudne nie musi nas niszczyć, przekreślać, zabijać czy definiować. Musimy nauczyć się grać tym, co mamy, być, kim jesteśmy, przyjmować rzeczywistość taką, jaką ona jest, czyli złożoną i w dużym stopniu niezależną od nas.
M.K: Kiedy jest się rodzicem to tworzy się tę rzeczywistość dla dziecka, a to wyzwanie. Pytanie czy a się być rodzicem i niczego nie „schrzanić”?
U.S-M: Z pewnością nie. W pierwszej kolejności jesteśmy człowiekiem, w drugiej – sobą, a następnie jako konkretne „Ja”, wchodzimy w określone relacje i podejmujemy różne role. Jako ludzie wszyscy jesteśmy omylni, niepewni, jest w nas siła i słabość, mądrość w jednych obszarach i brak mądrości w innych. Wnosimy do wszystkich relacji w życiu siebie, a składamy się z różnych doświadczeń, wiedzy, z różnych potrzeb, emocji, osobistych lęków. W naszej wiedzy, jak coś zrobić zawarty jest nie tylko przepis na powodzenie, ale również wiedza o tym, czego nie robić, co nas od naszych celów i wartości oddala. Krótko mówiąc, punktem wyjścia do naszej wiedzy i umiejętności jest nasza niewiedza i brak tych umiejętności. Dojrzewamy, uczymy się na błędach.
M.K: Właśnie a propos porażek. Wybaczanie błędów innym jest konieczne do szczęścia?
U.S-M: Tak. I należy nauczyć się wybaczać błędy nie tylko innym ludziom, ale również samym sobie. Błąd jest elementem procesu rozwijania wiedzy i kompetencji. Jest punktem odniesienia dla nich. Chciałabym trochę odczarować w tym miejscu słowo „porażka” czy „błąd”, ponieważ demonizujemy te słowa. Opowiadamy o nich tak, jakby były czymś złym. Błędem i porażką nazywamy często zdarzenia, których po prostu nie rozumiemy, które trudno jest nam z różnych powodów zaakceptować i których się obawiamy. Nie doceniamy naszych błędów, a one przecież działają jak zwrotnice. Dzięki nim wskakujemy na taki tor swojego postępowania i myślenia, który ma większą szansę doprowadzić nas do naszych celów i postępowania w zgodzie ze sobą i swoimi wartościami.
M.K: Czy każdy nadaje się do zostania rodzicem? Czy w ogóle da się być w stu procentach gotowym na tę rolę?
U.S-M: Nie sztuką jest zostać rodzicem. Sztuką jest – mimo błędów, niepewności i własnych ograniczeń – zrobić to tak, aby nie uderzyć ani w drugiego człowieka, ani w siebie. Trudno jest mi segregować ludzi na tych, którzy nadają się i tych, którzy nie nadają się do rodzicielstwa. Człowiek dojrzewa całe życie, a to, co my widzimy, jest naszą perspektywą. Mówi o wiele więcej o nas samych, niż o drugim człowieku. Nasze oceny nie są zatem prawdą o drugiej osobie. Myślę, że nikt nie jest w pełni gotowy na rodzicielstwo. Jest ono nie tylko pojęciem, ale też procesem. W relacji z naszymi dziećmi uczymy się, jak rodzicem być. Czyli: kim jest rodzic, czego oczekuję od siebie będąc w tej roli i z jakiego powodu, do czego bycie takim a nie innym opiekunem ma mnie doprowadzić, jaką mam relację ze swoimi rodzicami oraz jakie posiadam związane z nią doświadczenia, emocje i wyobrażenia.
M.K: Jeden z rozdziałów książki poświęcony jest grzechom rodziców – który z takich grzechów jest najcięższy?
U.S-M: Wydaje mi się, że najcięższym z grzechów rodziców (i ludzi) jest przemoc. Świadome krzywdzenie zwłaszcza osób od siebie zależnych, słabszych, które obdarzają rodziców zaufaniem, bezwarunkową miłością, m.in. potrzebą bezpieczeństwa, przynależności i walidacji. Doświadczanie krzywd i ran ze strony osób, od których na pewnym etapie naszego życia jesteśmy zależni, z rąk osób, od których mieliśmy prawo i potrzebę spodziewać się akceptacji, szacunku, bezpieczeństwa i miłości, dezorientuje. Relacje z rodzicami to nasze pierwsze relacje i pierwsze spojrzenie na świat społeczny. Taka trauma relacyjna zabierana jest przez nas w przyszłość. Niejednokrotnie odtwarzana i racjonalizowana w przekonaniach, jakie słyszeliśmy wszyscy, np.: „Mnie ojciec bił i wyszedłem na ludzi”, „Moja matka miała rację, że mnie tak traktowała!”. Dzięki takim przekonaniom i ich racjonalizowaniu, przemoc wędruje z nami w podróży pokoleniowej dalej i wciąż. Niekiedy wbudowujemy ją w swoje poczucie tożsamości.
M.K: A jaki grzech jest najtrudniejszy do uniknięcia dla rodziców?
U.S-M: Mylenie kontroli z miłością. Nadopiekuńczość, nieprzyznawanie się rodziców do ich własnych błędów. To wpływa na posiadanie przez dziecko wyidealizowanego, nieautentycznego obrazu rodzica w dziecięcej głowie i porównywanie się z tym idealnym obrazem. Myślę też, że działanie pod wpływem złości i projektowanie własnego lęku i wstydu na dziecko, co zdarza się rodzicom robić nieświadomie. Kolejnymi częstymi błędami są nierealistyczne oczekiwania opiekunów. Powtarzanie w relacji z dzieckiem własnych traum czy trudności w ustaleniu granic, a także wiara w to, że kary pomagają.
M.K: Jak często w rodzinach mylimy „kontrolę” z „miłością”?
U.S-M: Często. Kluczowa różnica polega na tym, że kochając nasze dziecko akceptujemy je takim, jakim ono jest. Po prostu. Gdy jednak naszą motywacją jest sprawowanie nad nim kontroli, próbujemy zmieniać je zgodnie z naszymi oczekiwaniami. Kochając dziecko uczymy je odpowiedzialności i wspieramy jego rozwój. Nie rodzimy i nie wychowujemy ich dla siebie. Robimy to, by odkryły i szanowały siebie i takie wyruszyły z czasem w świat. Poprzez kontrolę ograniczamy jego rozwój. Im więcej naszych gotowych dla dziecka rozwiązań, tym większe jego wyobrażenie o własnej niekompetencji. W narracji rodziców także można usłyszeć różnicę między miłością a zaborczością. Rodzic kochający mówi „Wierzę, że sobie poradzisz”, zaś ten motywowany potrzebą kontroli mówi „Powiem Ci jak będzie”, „Wiem lepiej, co jest dla Ciebie dobre”. Ale skąd miałby to wiedzieć? Pomocne dla rodziców są pytania o to, dlaczego coś robię? Czy bardziej z miłości, czy obawy o moje dziecko i moją relację z nim? Czy to, co nazywam wsparciem dla mojego dziecka, buduje jego niezależność czy uzależnia? Jak czuję się z myślą o tym, że moje dziecko nie jest moją własnością, przedłużeniem mnie, że jest kimś innym niż ja?
M.K: Gdzie jest granica między chronieniem dziecka a odbieraniem mu samodzielności?
U.S-M: Chronienie dziecka to rodzaj wsparcia. Towarzyszenia, podpowiadania. Celem jest zapewnienie dziecku fizycznego i emocjonalnego bezpieczeństwa, nad którym jako rodzice czuwamy. W tym przypadku nie naruszamy jego podmiotowości. Natomiast odbieranie samodzielności oznacza, że przestajemy uważnie towarzyszyć. Naszym celem nie jest wtedy nie tyle bezpieczeństwo dziecka, o ile zrealizowanie siebie i przyjętego scenariusza jak miałoby być. Dzieje się to kosztem autonomii i praw naszego dziecka. Przykładem odbierania samodzielności jest wyręczanie, zawstydzanie, kontrolowanie i nakłanianie dziecka do postępowania w narzucany mu przez nas sposób. Jego przejawami jest np. odmawianie prawa do popełniania błędów, których nie akceptujemy również u samych siebie. To traktowanie dziecka jak przedłużenia nas samych i tracenia z oczu jego odrębności. Kluczem jest zachowanie równowagi. Pomóc może zadane samemu/samej sobie pytanie: czy moje dziecko naprawdę sobie nie radzi, czy tylko ja obawiam się, że ono może sobie nie radzić i jeśli miałoby sobie nie poradzić, to czego ja w związku z tym się boję?
Fot. Unsplash
Da się uniknąć konfliktu pokoleniowego – i czy w ogóle byłoby to dobre?
U.S-M: Da się uniknąć wojny, ale nie konfliktu. Konflikt to różnica zdań i sytuacja rozbieżnych celów, w których nierzadko próbujemy narzucić jeden kosztem drugiego. Między innymi z tego powodu staramy się ich niekiedy za wszelką cenę unikać. Tymczasem nie oznacza on, że musimy ze sobą walczyć. Oznacza, że łączą nas w tej sytuacji ze sobą nawzajem różnice. Kiedyś było inaczej – nie lepiej, ani nie gorzej. Poznanie swoich historii, motywacji, punktów widzenia, uszanowanie, że poprzednie pokolenia są częścią naszej własnej autobiografii pozwala je bardziej docenić, niż z nimi walczyć. Konflikt pokoleniowy obrazuje przemiany społeczno-kulturowe, na poziomie makropołecznym (kultura, prawo, polityka itp.) i mikrospołecznym (konkretnej grupy, rodziny, jednostki). To dowód na to, że jesteśmy w ruchu, w procesie, że wciąż rozwijamy się zmierzając przed siebie.
M.K: W książce zwrócona jest też uwaga na komunikaty, które często słyszą dzieci. Choćby popularne „dzieci i ryby głosu nie mają”. Jak to się dzieje, że takie komunikaty, albo strącanie argumentów dzieci komunikatami typu „nie pyskuj”, „pogadamy, jak dorośniesz”, jest bardziej akceptowalne społecznie niż stawianie się rodzicom, w sytuacji, gdy rodzice są obiektywnie toksyczni, no ale są rodzicami więc nie wypada „pluć we własne gniazdo”?
U.S-M: Ponieważ w kulturze istnieje wiele krzywdzących przekazów. Jest pewnego rodzaju „kult rodzica”, którego zwykliśmy postrzegać przez pryzmat nadrzędności, nieomylności oraz bezwzględnego szacunku wobec tego, który jest naszym początkiem. Jakbyśmy mieli spłacać jakiś życiowy dług wobec osoby, która nie obdarza nas szacunkiem, miłością, która nie odpowiadała na naszą potrzebę bezpieczeństwa. Uważam, że szacunek jest należy wszystkim ludziom, po prostu. Szanując innych szanujemy też siebie. Jednak stawianie granic czy komunikowanie swojego stanowiska, żalu nie jest jednoznaczne z byciem nieuprzejmym dzieckiem czy z brakiem szacunku dla rodzica. A mam wrażenie, że tak właśnie jako społeczeństwo to błędnie utożsamiamy.
M.K: Jak to jest w przypadku dzieci mających rodziców adopcyjnych? Czy to kim byli ich rodzice biologiczni ma znacznie czy ginie w porównaniu z wagą wychowania?
U.S-M: Człowiek to istota biopsychospołeczna. Pewne cechy osobowości, zwłaszcza w obszarze temperamentu, takie jak impulsywność czy neurotyczność, są dziedziczone. Dużą rolę odgrywa jednak socjalizacja pierwotna, czyli relacja z ważnymi osobami, wychowanie. Człowiek pozostaje także pod wpływem socjalizacji wtórnej – w interakcji ze środowiskiem społecznym oraz kulturą, w której żyje. Predyspozycje biologiczne „nie giną”. Tylko że sama predyspozycja nie przesądza o człowieku i pozostaje w dynamice z wychowaniem i wpływami dalszego środowiska. Nad lękiem stanowiącym główną oś neurotyczności czy nad impulsywnością zdecydowanie można pracować. Dlatego trudno jest patrzeć na dzieci jedynie przez pryzmat ich rodziców. To nie są ich kopie, nawet jeśli dzieci przypominają swoich rodziców. Niektóre cechy, podobne dla dzieci i rodziców nie wynikają z ich pokrewieństwa, ale są po prostu ludzkimi cechami. Najpierw są ludzie, a potem ich role względem siebie. Pamiętajmy o tym.
M.K: Rozmawiałyśmy już o grzechach rodziców. A jakie błędy dzieci popełniają najczęściej w relacji ze swoimi rodzicami?
U.S-M: Jeśli chodzi o dorosłe dzieci, to często mają one trudność w dostrzeżeniu, że ich rodzice, poza byciem ich rodzicami, są przede wszystkim ludźmi. Bywają słabi, omylni, nie wiedzą wszystkiego, ulegają swoim lękom i zazwyczaj radzą sobie tak, jak radzić sobie potrafią. Oczekujemy od swoich rodziców bycia ideałami, którymi wyobrażaliśmy sobie, że są, kiedy byliśmy dziećmi. Wyobrażaliśmy sobie ich tak po to, aby czuć się przy nich bezpiecznie. Za swoje rozczarowanie odpowiadamy przede wszystkim my sami w swoich dziecięcych wyobrażeniach na temat ludzi, którzy są naszymi rodzicami. Swoje przebaczenie im ich niekompetencji czy ran przez nich zadanych, uzależniamy od tego, czy oni nas przeproszą. Z tego powodu tracimy własną sprawczość i ponownie emocjonalnie uzależniamy się od naszych rodziców. Mimo faktu, że jesteśmy już dorośli i nasze życie wewnętrzne i emocje zależą przede wszystkim od nas samych. To wspaniała wiadomość. Niektórzy z niej korzystają. Inni tej odrębności od rodziców bardzo się boją, interpretując ją jako przejaw samotności. Tymczasem Twój rodzic nie musi Cię rozumieć, abyś Ty mógł/ mogła zrozumieć lepiej siebie.
M.K: W początkach książki częściej pojawia się słowo „matka” niż „ojciec”. Czy to świadomy wybór, wynikający z przekonania, że role matki i ojca różnią się w sposób fundamentalny?
U.S-M: Tak. Treść książki rozpoczyna się od zrozumienia zjawiska, którym jest więź i przywiązanie. Także od początku historii każdego z nas, czyli od okresu wczesnego dzieciństwa, a nawet jeszcze wcześniej – historii pokoleń. Opiekę nad noworodkiem, niemowlęciem oraz dzieckiem w okresie wczesnego dzieciństwa, w przeważającej części czasu i oddziaływań, sprawują matki – one karmią dziecko zazwyczaj piersią, czuwają nad dzieckiem, to z nimi wytwarza się pierwsza więź świeżo upieczonego człowieka. Oczywiście bywa inaczej. Nie chciałabym im przypisywać ważniejszej roli w rozwoju psychospołecznym dziecka. Jednak statystycznie patrząc pierwszy kontakt jaki dziecko ma z drugim człowiekiem, ma ono ze swoją matką. Zaczynając już od okresu swojego życia płodowego.
M.K: Kto powinien przeczytać tę książkę?
U.S-M: Każdy. Ale przede wszystkim kierowałam w niej słowa do dorosłych dzieci swoich rodziców. Czyli dla osób znajdujących się w przedziale wiekowym 20-40 lat. Wtedy wychodzimy z pozycji dziecka i poszukujemy siebie, a następnie większość z nas zostaje rodzicami. Znajdujemy się wówczas w spektrum wielu wyobrażeń, potrzeb, priorytetów i punktów widzenia. Można się niekiedy pogubić i przeżywać trudności w rozumieniu siebie. A to zrozumienie siebie pozwala odkryć, co po naszej stronie dzieje się w relacji z innymi ludźmi. Dorosłość wcale nie oznacza dojrzałości, a książka pomaga dorosłym osobom spojrzeć na swoich rodziców w dojrzały sposób, a przynajmniej mam taką wielką nadzieję.
M.K: Czy praca nad książką zmieniła Pani spojrzenie na własne dzieciństwo lub relacje rodzinne?
U.S-M: Pewnie. Rozwijamy się całe życie. Stosunek do swojego dzieciństwa i relacji rodzinnych musiałam uświadomić sobie dawno temu, ale przyglądam się im. Jestem w procesie, w którym to kilka lat patrząc wstecz, opowiadam historią swoją oraz swojej rodziny na nowo. Nie przestajemy stawać się sobą i to uważam za prawdziwe, piękne i zawodowo szalenie mnie to kręci.
Fot. nagłówka: dzięki uprzejmości Urszuli Struzikowskiej-Marynicz
O autorze
Studentka dziennikarstwa i medioznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim. Kocha literaturę i herbatę cytrynową, a każdą wolną chwilę najchętniej spędzałaby w podróży.