Nie wiem, w którym momencie to się zaczyna. Wkrada się niepostrzeżenie, powoli, lecz stanowczo. Widzimy to w bajkach, mając jeszcze na sobie pieluchy, a także później, gdy siedzimy sobie na lekcjach w liceum, słuchając jak zwykle przynudzającej nauczycielki. To się wydaje tak oczywiste, że przestajemy to dostrzegać własnymi oczyma. Staje się szkłem, przez które patrzymy.
O czym mówię? O jeźdźcu na białym koniu.
Jest wiele pytań. Skąd się bierze? Po co? Dlaczego? Czy to rzeczywisty problem? Na trzecie odpowiem, że raczej tak, ale po kolei.
Począwszy od dziecka, karmi się nas opowieściami o dobru i złu, prawości i jej braku. Jedno to czy to jedyne słuszne rozgraniczenia, drugie to, czy rzeczywiście istnieją. Na pewno jednak jest ów jeździec. Bohater, który przybywa nie wiadomo skąd i czyni świat lepszym. No ale co w tym złego?
Jak raz usłyszymy taką bajkę, to nic, ale dzieje się to raz, drugi, trzeci; ktoś opowiada o tym, jak to ktoś tam coś tam zrobił i nagle było super! Potem wracamy do swojej rzeczywistości. Czasem szarej i smutnej. I właśnie wtedy, powoli zaczynamy myśleć, że gdzieś tam, ktoś tam, może coś tam zrobić, by żyło się nam lepiej. Że może jeździec na białym koniu istnieje naprawdę i pewnego dnia wyzwoli nas z kłopotów. To sprawia, że czujemy się lepiej. Myśl zakorzenia się w naszej głowie. Coś tam znowu poszło źle, lecz coraz mniej chce się nam starać. On przybędzie. Jesteśmy tego pewni.
A teraz wyobraźmy sobie, że to samo myśli cały, wielomilionowy kraj. Każdy porzuca zmagania z rzeczywistością, oczekując bajecznego wybawienia. Chaos jest większy niż straty z tygodniowej blokady Kanału Sueskiego. Gdy nadzieja gaśnie szybciej niż niedopałki papierosów zmęczonych życiem ludzi, pojawia się jednak On. Co jednak ciekawe, niedługo potem kolejny! I znów!
Niektórzy z kolei są tak zafiksowani na punkcie jeźdźca, tak bardzo chcą nim być, że nie przyjmują do wiadomości iluzji, w jakiej żyją. I gdy jest to potęgowane przez wyuczoną bezradność otoczenia, to trudno jest oprzeć się tej smakowitości ułudnych zwycięstw, które można sobie wyobrazić. Tak oto pojawiają się uzurpatorzy, wszelkiej maści politykierzy i inni, którzy często swoją własną nieporadność chcą zdusić nierealną wizją własnej niezwyciężoności i urojonego ideału. Nie muszę tłumaczyć, jak to się kończy, gdy tak uparcie i nędznie, a czasem brutalnie, walczą o tytuł Zbawiciela Wszechświata. Pojawiają się na okładkach Newsweeka, ale też toczą zażarte walki słowne na grupach młodych Mrmiarzy (radnych młodzieżowych rad miast). Pytaniem pozostaje, dlaczego to wciąż się powtarza?
Każdy medal ma dwie strony. Bo skoro jedni potrzebują jeźdźca, drudzy chcą nim być. No bo fajnie jest być, podziwianym i potrzebnym, no nie? Uczy się nas, że trzeba być rycerskim, grzecznym i mieć jeszcze kilka szlachetnych przymiotów. Każdy czasem wpada w rolę jeźdźca. Gorzej, jak nie jest on potrzebny. Możemy się na próżno trudzić i męczyć, toczyć głazy jak Syzyf, a ktoś powie, że wcale tego nie oczekiwał. Jak on w ogóle mógł odmówić?! Przecież tak trzeba!
Tak trzeba. Czemu? Bo tak. Bo tak długo jest to nam wmawiane, że w końcu w to uwierzyliśmy. To wydaje się możliwe do zrealizowania. Nic nie robić całe życie, a potem nagle w jednej chwili wyjść z otchłani, być jeźdźcem, ocalić wszystko i wszystkich, poślubić księżniczkę pośród aplauzu mas.
Wydaje się możliwe, bo jeźdźcy w zbrojach istnieją.
Tylko nikt nie mówi, ile razy taki jeździec spadł ze swego konia, nierzadko odnosząc ciężkie rany. Ile razy wdepnął w jego łajno. Ile razy obsrał swoją zbroję i ile razy musiał ją czyścić, aż zajaśniała blaskiem. Wizja jeźdźca wydaje się przyjemna, bo o tych szczegółach nikt nie mówi. Dobry autor wie, że czasem trzeba pominąć pewne szczegóły, by uczynić historię piękniejszą – po to się je tworzy, by uciec od rzeczywistości. Mylenie jej z baśnią to jednak brak zdrowego rozsądku.
Jeźdźcy istnieją, ale pomija się jeszcze jedną ważną rzecz.
Dlaczego mieliby ratować gorszych od siebie? Dlaczego mieliby ratować tych, którzy przespali swój czas, kiedy oni toczyli bitwy? Jeździec jest zmęczony. On stoczył już wystarczająco wiele bitew, by wiedzieć, kiedy warto się bić, a kiedy zawrócić.
Jeździec z pewnością uratuje tego, kto będzie mu podobny w dzielności.
A to oznacza, że wpierw musisz się stać jednym z nich, tylko po co Ci wtedy pomoc, gdy już nie będziesz jej potrzebował?
No właśnie.
Jedynym jeźdźcem na białym koniu, który może Cię uratować, jesteś tylko Ty.
O autorze
Student II roku filozofii na Uniwersytecie Adama Mickiewcza oraz zarządzania na Uniwersytecie Ekonomicznym w Poznaniu. Wegetarianin, abstynent, biegacz; pasjonat neoplatonizmu.