Przejdź do treści

Dlaczego studia nie powinny być płatne

Hasło płatnej edukacji wyższej stało się w ostatnich tygodniach przedmiotem ożywionej debaty publicznej. Choć pewna krytyka obecnego systemu jest uzasadniona, wprowadzenie opłat za studiowanie odbiłoby się zdecydowanie negatywnie na polskiej nauce.

Bezpłatne, ale nie darmowe

Polska, tak jak wiele innych krajów europejskich, zapewnia obywatelom bezpłatny dostęp do edukacji, w tym studiów na uczelniach publicznych. Ten przysługujący Polakom przywilej ma długą tradycję i silne zakorzenienie w prawie – co wynika z art. 70 Konstytucji. Idea bezpłatnej edukacji wyższej znajduje swój wyraz również w prawie międzynarodowym. Polska jest od 1977 roku stroną Międzynarodowego Paktu Praw Gospodarczych, Społecznych i Kulturalnych. Art. 13 ust. 2 tego dokumentu zawiera stwierdzenie, że „nauczanie wyższe będzie w równym stopniu dostępne dla wszystkich na podstawie kryterium zdolności, w wyniku zastosowania wszystkich odpowiednich środków, w szczególności stopniowego wprowadzania bezpłatnej nauki”.

Bezpłatny dostęp do edukacji wyższej sprawia, że jest ona powszechniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. W III RP ogólny wzrost zamożności Polaków w połączeniu z brakiem opłat za uniwersytet doprowadził do prawdziwego boomu na studiowanie. W rezultacie, według spisu powszechnego z 2002 roku w Polsce wykształcenie wyższe miało 9,4% populacji, w 2011 roku – 17,1%, a w 2021 roku – 23,1%. Oczywisty jest zarazem fakt, że edukacja wyższa nie jest darmowa – płacą za nią wszyscy podatnicy. W związku z tym kluczowe wydaje się pytanie, jakie korzyści dla ogółu społeczeństwa płyną z finansowania przez państwo kształcenia na uniwersytetach.

Edukacja wyższa = motor napędowy gospodarki

Po pierwsze i najważniejsze, duży odsetek osób z wykształceniem wyższym oznacza bezcenne wzmocnienie dla polskiego rynku pracy. O poziomie kompetencji pracowników w znacznej mierze wciąż świadczy dyplom ukończenia studiów, a do niektórych zawodów – na przykład prawnika czy lekarza – jest on oczywiście niezbędny. To istotny argument za finansowaniem edukacji wyższej przez państwo – na tym, że mamy wysoko wykwalifikowanych specjalistów w społeczeństwie, zyskujemy w końcu wszyscy. Liczą się jednak nie tylko formalne kwalifikacje. Pracownicy, którzy ukończyli uniwersytet, z całą pewnością umieją się uczyć, co przy szybko zmieniających się wymaganiach na rynku pracy jest niezbędne w skali społeczeństwa.

Zaskakujący nie będzie zapewne również fakt, że po studiach osiąga się średnio wyższe zarobki. Według danych amerykańskich (Federalnego Banku Rezerw Nowego Jorku), różnica w rocznych dochodach młodych pracowników po liceum i tych po szkole wyższej wyniosła 24 tysiące dolarów. W polskich realiach sprawy mają się podobnie. I ponownie warto zauważyć, że to korzyść nie tylko dla jednostek, a dla nas wszystkich. Bogatsi obywatele oznaczają większe dochody państwa i samorządów z podatków.

Osoby z wykształceniem wyższym są wreszcie bardziej zaangażowane w życie polityczno-społeczne, na przykład biorąc częściej udział w wyborach. Podporą naszej demokracji jest świadomy i oczytany, krytyczny wobec władzy elektorat, którego trzon stanowią właśnie wyborcy po studiach.

Biorąc pod uwagę te czynniki, nic dziwnego, że Polacy w przeważającej większości nie chcą zmian w obecnym modelu bezpłatnych uczelni. Według najnowszego sondażu IBRiS dla „Rzeczpospolitej”, pomysł płatnych studiów poparło tylko 1,6 procent ankietowanych.

Fot. Unsplash

W „idealnym świecie”

Mimo wszystko w niedawnej debacie na temat zmiany finansowania studiów dało się słyszeć również głosy entuzjastyczne. Co mówią zwolennicy płatnej edukacji wyższej?

Często powołują się oni na systemy edukacji w USA i Zjednoczonym Królestwie, gdzie praktycznie wszystkie uczelnie mają czesne, choć oczywiście wyraźnie niższe w przypadku uniwersytetów publicznych. Nie od dzisiaj wiadomo, że instytucje edukacyjne Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii stoją na czele rankingów światowych. Stąd wniosek: gdybyśmy płacili za uczelnie w Polsce, nasz poziom byłby równie wysoki! Osobiście jestem sceptycznie nastawiony, tym bardziej że akurat te dwa państwa mierzą się z kryzysem długu studenckiego. W Stanach Zjednoczonych łączny dług 45 milionów Amerykanów, którzy musieli w ten sposób sfinansować swoje studia, wynosi 1,75 bilionów dolarów i rośnie w zatrważającym tempie.

Innym z argumentów jest twierdzenie, że edukacja wyższa jest zbyt dużym obciążeniem dla budżetu państwa. W 2024 roku Polska przeznaczyła ponad 31 miliardów złotych – 1,1 procent PKB – na finansowanie nauki i szkolnictwa wyższego. Czy to jednak dużo? Dla porównania na obsługę długu publicznego wydaliśmy 68,5 miliarda złotych, na obronę narodową – 99 miliardów złotych. W 2020 roku podobny poziom wydatków na edukację wyższą względem PKB plasował Polskę na 10 miejscu w Unii Europejskiej – znaleźliśmy się przed Hiszpanią, Portugalią lub Czechami, ale za Estonią, Niemcami czy państwami nordyckimi. Co więcej, część polityków opowiada się za podwyższeniem tej kwoty. Na przykład wiceminister nauki Marek Gzik uważa, że dopiero wydatki na poziomie 2 bądź 3 procent PKB pozwoliłyby zatrzymać najzdolniejszych uczniów w Polsce.

Być może do zwolenników płatnych studiów przemówiłby ich szacunkowy koszt. Według Karoliny Zioło-Pużuk, wiceministry nauki i szkolnictwa wyższego, w przypadku braku wsparcia od państwa rok studiów kosztowałby przeciętnie od ok. 29 tys. do ok. 39 tys. zł, a na medycynie – od ok. 53 tys. do ok. 75 tys. zł. Fakt, istniałyby stypendia pokrywające część lub całość wydatków najzdolniejszym, ale ucierpieliby studenci bez szczególnych osiągnięć, a przecież ich także potrzebujemy. Nawiasem mówiąc, wielu zapewne zrezygnowałoby ze studiów, co przyniosłoby niepowetowane straty konkurencyjności polskiej gospodarki i równości szans w edukacji.

Reforma

Odrzucenie postulatu płatnych studiów w żadnym razie nie oznacza bezkrytycznego podejścia do dzisiejszego funkcjonowania polskich uczelni. Ten artykuł wypada zakończyć kilkoma sugestiami na temat możliwych ulepszeń.

Znany jest zarzut, że polscy lekarze i inni specjaliści po zakończeniu studiów decydują się na emigrację do bogatszych krajów Zachodu. To zjawisko drenażu mózgów, które niekorzystnie odbija się na polskiej gospodarce. Czy jest sposób powstrzymania go? Niektórzy komentatorzy wskazują na rozwiązanie Węgier. Viktor Orbán zobowiązał studentów do podpisania umowy z rządem, w której ci gwarantują, że przepracują w kraju co najmniej tyle lat, ile pobierali naukę na uczelni. Przeciwko tej opcji przemawiają względy wolności indywidualnej. Budapeszt w aktualnych warunkach politycznych raczej nimi się nie przejmuje.

Hasła reformatorów dotyczą również jakości uczelni. By zwiększyć poziom nauczania, uczelnie mogłyby zaostrzyć kryteria rekrutacyjne. To rozwiązanie utrudniłoby jednak dostęp do edukacji wyższej mającym na ogół gorsze wyniki edukacyjne osobom z mniej zamożnych rodzin. Już teraz mamy do czynienia z paradoksalną sytuacją, gdyż (w znacznym uproszczeniu) na uczelniach państwowych kształcą się przeważnie studenci z rodzin wielkomiejskich, inteligenckich, a na uczelniach prywatnych – osoby z prowincji, biedniejsze. To osoby o największych potrzebach finansowych muszą płacić za naukę, ponieważ do publicznych uniwersytetów się nie dostały.

Jest jeszcze jedna zasadnicza sprawa. Jeśli nie poprzez wprowadzenie czesnych ani drastyczną podwyżkę rządowych nakładów, jak jeszcze można poprawić stan finansów uczelni? Jednym z pomysłów jest współpraca szkół wyższych z biznesem. Uczelnie uczestniczyłyby – wzorem anglosaskich gigantów – w wynalazczości, rozwijając innowacje, z których później czerpałyby zysk jako udziałowcy. Pozostaje oczywiście pytanie, jak sprawdziłoby się to rozwiązanie w polskich warunkach. Odpowiedź pozostawiam czytelnikowi.

Fot. nagłówka: Unsplash

O autorze

Jestem licealistą ze Szczecina. Pasjonuję się polityką krajową i międzynarodową, historią (szczególnie XX wieku), geografią polityczną i pokrewnymi dziedzinami. Lubię też gry planszowe oraz muzykę rockową.