Osiedle nie służy jedynie za noclegownie. To organizm. Fakt, troszkę już skostniały i schorowany, ale wciąż piękny. Ma dwa serca: jedno w kościele, drugie na ryneczku. Wszelkie naczynia połączone są przypadkowymi spotkaniami z sąsiadami. Ci z naszego bloku, a i czasem tamci z drugiego końca osiedla to całkiem fajni kompani do konwersacji. To co jest piękne, tych spotkań wcale nie jest aż tak mało, dzięki czemu więzy są silniejsze. Między ploteczkami wymienianymi przez starsze sąsiadki znające się od niepamiętnych czasów wkrada się zapach smażonego parę okien dalej schabowego albo sosu pomidorowego do gołąbków. Czasem wali spalenizną, ale który szef kuchni w mieszkaniu z wielkiej płyty nigdy niczego nie spalił? Na osiedlu dzieje się dużo, ale w trybie spokojnym i powolnym. Czyli najlepszym, jedynym, który dystansuje nas od szaleństwa.
Słuchawki
Kiedyś, każde moje wyjście, bliższe czy dalsze było poprzedzone pewną rutyną. Mianowicie, grzebałem w moich, zazwyczaj głębokich, pojemnych i zapchanych kieszeniach czy wszystko mam. Bardzo często było tam dosłownie wszystko włącznie z zeszłorocznym śniegiem, wczorajszym dniem i pewnie czymś jeszcze.
Nie dość, że nie wyglądało to dobrze, to było to strasznie niepraktyczne i niepotrzebne. Pomijam takie bzdury jak papierki od batoników, które często dominowały w tej kieszeniowej studni bez dna. Tak, nauczyłem się namierzać na swojej drodze kosze na śmieci i to, czego nie potrzebuję wrzucam tam zamiast do kieszeni. Nie byłem w stanie do tej kieszeni nie schować słuchawek. Każde wyjście z domu było równoznaczne z nastawieniem „nie chcę słuchać jakiś głupot obcych ludzi, tylko załatwić sprawę i wrócić”. Wielkomiejska duma, indywidualizm i pęd pozbawiły mnie tylu fantastycznych rozmów. Oczywiście, pozornie prostych, o niczym, ale ja trochę nimi żyłem. Każdy uśmiech, każde usłyszane miłe słowo w tej osiedlowej przestrzeni było w stanie wywołać u mnie jakąś radość.
Bo ja bardzo lubię polskość. A w wielu osiedlowych rozmowach ta pojawiała się pod różnymi postaciami. Czasami bardziej, czasami mniej karykaturalnymi. Wszystko miało jednak swój urok. Wszystko udowadniało mi, że żyję w miejscu z duszą. Mimo że rok 2025 zaprzężony we wszelkie demony późnego kapitalizmu, kolejne informacyjne, technologiczne i cyfrowe rewolucje, które jeszcze bardziej ochoczo robią z naszego mózgu sieczkę, momentami przytłacza, niszczy nasze systemy wartości, tudzież obnaża ich brak odporności na jakby coraz szybciej mijający czas, są ludzie którzy mają to w trąbie. Albo przynajmniej tak wyglądają. Mi, szczególnie jako dziennikarzowi, jeżeli mogę się tak nazwać, nie wypada chwalić zamykania się w bańkach, ale kto wie, czasem to może jedyna w miarę skuteczna forma uniku przed ciosami wymierzanymi w tym boksie życia codziennego.

Osiedlowa Anegdotka Numer Jeden: Lato
– Ale ta pogoda ostatnio, strasznie słaba. Gdzie jest to lato? – dociekliwiła się jedna z pań. Akurat dwie, wyglądające na przesympatyczne starsze kobiety rozmawiały. O pogodzie. Ja wracałem z zakupów, wkraczałem już powoli na ostatnią prostą, brukowy finisz do mojego bloku. Z lewej strony pas zieleni, dość pokaźny. Parę tabliczek z napisami „szanuj zieleń”. Po drugiej, strasznie długi blok. Co kilka kroków – klatka. Panie akurat prowadziły dysputę chwileczkę przed zakrętem w tę ostatnią prostą.
Pytanie „Gdzie jest to lato?” trochę sobie wyodrębniłem. Trochę krzyk rozpaczy nad tą polską pogodą. Każda pora roku niby się różni, ale w każdą wbija się szarość, marazm, parę elementów o specyfice październikowo-listopadowej. Niesamowite, że adresatką tego meteorologiczno-filozoficznego pytania stała się druga sąsiadka. Miała ona jednak przygotowaną jakąś odpowiedź.
– Proszę pani, ja byłam teraz na wakacjach. Dwa tygodnie prawie, nad polskim morzem. Tylko jeden dzień, proszę sobie wyobrazić, jeden dzień była taka pogoda, że mogłam wejść do morza. Tak to zimno, wiatr cały czas. – odparła. Z uśmiechem na ustach, tonacja wypowiadanych słów była przepełniona serdecznością, ciepłem, ale i pewnym rozczarowaniem. Starsza kobieta pojechała na wakacje z rodziną, zapewne głównie po to, by poczuć trochę ciepła, skorzystać z dobrodziejstw oferowanych przez polskie morze.
Potwierdza się teoria, że na co najmniej tydzień, dwa tygodnie w każdy miesiąc – nieważne, czy styczeń, marzec, lipiec, wrzesień, czy grudzień – na jakiś czas musi wkraść się ten pieprzony listopad. Zepsuć wakacje, zepsuć plany, ale i przypomnieć, skąd jesteśmy. Gdybyśmy całkowicie zapomnieli o tej szarości, wyparli ją, gdybyśmy, choć raz nie byli jej ofiarami, czy moglibyśmy nazwać się Polakami? Naród to nie tylko grupa osób urodzonych na tej samej szerokości geograficznej, to nie tylko przeżycia historyczne (choć mam wrażenie w dużej części definiują to jacy jesteśmy), ale także pewne powielające się schematy w naszych anegdotach, wspomnieniach. Tych czasowo bliższych i dalszych. Zatem, wspólnie z tą Panią doświadczamy bólu, który ta szarość nam dostarcza.
Wciąż jednak człowiek nie wie, gdzie jest to lato?

Osiedlowa anegdotka numer dwa: Kawka (Ale nie Franz, on miał nazwisko przez „F”)
– A może wpadłaby Pani do mnie, na kawkę czy herbatkę? – słyszę głos zza pleców, wybierając pieniądze z bankomatu. Potrzebowałem nieco większej sumy, a przez cholerne limity, być może potrzebne, musiałem wykonać dwie operacje, słuchać dwa razy warczenia bankomatu i patrzeć jak mozolnie wypluwa banknoty ze swojej zadziwiająco podłużnej paszczy. Nieszczęsne limity sprawiły jednak, że byłem w stanie wysłuchać w całości tej wymiany słów.
Najpierw dwie starsze kobiety, jedna na oko 50-60 lat, druga bardziej 60-70, prowadziły dyskusje o życiu codziennym. Wiadomo, co tam słychać, jak zdrowie, pewnie tematyka meteorologiczna również wkradła się między słowami. Dyskusja typowo osiedlowa, jak dwie sąsiadki, które lubią zamienić parę słów. Terminy ich spotkań dyktuje jedynie przypadek, czy jak kto woli boska wola. Panie stały mniej więcej na wysokości ryneczku i supermarketu, czyli blisko tego starego serca osiedla i tego nowszego, przeszczepionego ze świata Zachodu i wkomponowanego między osiedlowe naczynia. Chirurg Kapitalizm sporo namieszał w wielu osiedlowych układach.
Zmienił też ludzi zmuszając ich do szybkiego życia. Nawet te starsze. Wziął nas za fraki, wrzucił na karuzelę, rozkołysał. Polacy to silny naród, więc trzymamy się i szybko sobie radzimy. Niektórzy mówią, że im się podoba, choć kręci im się w głowie i zbiera na wymioty. Dalej nie dajemy sobie przestrzeni na słabość. W tym szaleństwie nie dajemy jednak przestrzeni w naszym życiu na drugiego człowieka.
Starsza z pań w pewnym momencie zmieniła wątek, zrobiła krok do przodu:
– A może wpadłaby Pani do mnie na herbatkę czy kawkę? – wyszła z zapytaniem.
– Proszę Pani, ja dzisiaj muszę jeszcze obiad zrobić, na zakupy pojechać, dzieciaki odebrać, zająć się nimi… – pani zaczęła wymieniać całą serie aktywności.
– Ale ja nie mówię, że dzisiaj – serdecznym głosem wyjaśniała Pani. – Tak ogółem, w przyszłości – doprecyzowała.
– No chętnie, chętnie, ale wie Pani jak to jest. Tyle rzeczy mam na głowie, dzień w dzień, tu jedno, tam drugie, cała zabiegana jestem – odparła.
Nie znam finału tej historii, ale kurczę, dawno mnie żadna rozmowa dwóch kompletnie nieznajomych mi ludzi tak nie zasmuciła. Nie sądziłem, że prędkość życia, której wartości nieustannie jest tak bezlitosna wobec samotności. Starsza pani zaprasza drugą starszą panią na kawę. Jedna ma więcej czasu, druga mniej. Jedna jest schorowana, druga pełna życia. Jedna większość czasu spędza w domu, druga co chwile zmienia lokacje. Jedna samotna, druga wręcz przeciążona liczbą osób, o które musi dbać. To wszystko, co zdołałem wyciągnąć na temat bohaterek wymiany słów.
Pojawiła się nawet pokusa, by wstać, dołączyć do rozmowy i powiedzieć jak superbohater do starszej kobiety „ja do pani wpadnę na kawkę!”, ale w każdym scenariuszu, który pojawiał się wewnątrz mojej głowy wyglądało to skrajnie groteskowo i najzwyczajniej w świecie kretyńsko. A ja odczuwam lęk, gdy pojawia się chociaż cień szansy na publiczne zrobienie z siebie kretyna, więc rzecz jasna, swoje dzikie wizje porzuciłem i zacząłem analizować tę rozmowę, myśleć o samotności starszych ludzi.
Często przez ograniczenia fizyczne to osiedle, na którym oni żyją jest ich całym światem. A na osiedlu tak wiele ludzi nie mieszka. Nie można być wybrednym. Dlatego ta druga pani, z którą pewnie udało się zamienić nie więcej niż kilka pogawędek, postać trochę losowa, jest też ważną częścią świata tej pierwszej. Z tymże ta druga raczej o tym nie myśli, nie winię jej za to, obowiązki to obowiązki.
Ta dysproporcja jest jednak bolesna. Jedna strona widzi w koleżeńskiej, sąsiedzkiej relacji ogromną część swojego życia, druga przypadkową lukę między grubymi warstwami obowiązków. Żadna ze stron nie jest zła. Samotna pani wykorzystuje ubywające siły, by znaleźć towarzysza, który choć trochę odczaruje codzienność naznaczoną przez samotność, zabiegana pani zapewne chce, by jej bliskim żyło się jak najlepiej, pomaga swoim dzieciom w wychowaniu wnuków, a wnukom – jak to babcia – chce przychylić nieba.
Pewnie ma męża, któremu też chce poświęcić czas. Być może jest dwuetatową gospodynią domową – „ogarnia” zarówno swój dom, jak i dom jej dzieci i wnuków. Takich superbohaterek też jest sporo. I bardzo często, jedyną szansę by się wygadać daje druga osoba, spotkana trochę z przypadku, która nasz świat obserwuje z dużego dystansu, dzięki czemu można na jednym oddechu, jak raper z Bronxu, wymienić wszystkie swoje troski, by wrócić do obowiązków z chociaż trochę oczyszczoną głową.

Strasznie przykra rozmowa, ale gdy ścierają się światy dwóch skrajności – zawsze jest przykro. W tym przypadku, przesyt bodźców z niedosytem. Paradoksalnie, w takim zestawieniu, przy takiej relacji obie panie mogą wiele sobie dać. Jedna mogłaby zadbać o chwilę wytchnienia i spokoju dla drugiej, druga zaś zaktywizować tą pierwszą.
Po ludzku, mam ogromną nadzieję, że zaproszenie na kawkę zostanie przyjęte i obie panie spotkają się już nie pośród osiedlowych ławek, między ryneczkiem a supermarketem, a w przytulnym saloniku.
Osiedlowa anegdotka numer trzy: Piękno
Komplementy mają niezwykłą siłę. Nie mówię o jakimś tanim wazeliniarstwie, a miłym słowie z głębi serca. To jest w stanie mówiąc kolokwialnie „zrobić komuś dzień”, a czasem zostaje w sercu na dużo dłuższy czas. Zresztą, one nie biorą się znikąd. To bardzo często efekt wielu lat pracy nad swoim charakterem, osobowością, wyglądem – wszystkimi sferami, które można skomplementować. To nie tylko docenienie człowieka, ale wysiłków, które zostały włożone, żeby być taką formą siebie, jaką jest się teraz.
– Pięknie Pani wygląda, jest Pani piękną osobą. Gdy szłam obok Pani na procesji, muszę przyznać, zgrzeszyłam. Zazdrościłam Pani, przez babską zawiść – mówi po wyjściu z kościoła trzydziestoparoletnia na oko kobieta do starszej pani.
– Przez co? – dopytuje po chwili, starsza kobieta ewidentnie nie usłyszała tego, co jej powiedziano.
– Babską zawiść – dopowiada młodsza kobieta. Na pomarszczonej twarzy pojawia się uśmiech.
Starsza pani, o której tu mówię na pewno może pochwalić się pięknym wiekiem. Chodzi już zgarbiona, wspiera się balkonikiem. Widzę ją dość często w kościele albo jego okolicach. Raczej rzadko się uśmiecha, ale po tym komplemencie ujrzałem jeden z bardziej wzruszających uśmiechów na świecie. W żadnym filmie, w żadnej sytuacji nie widziałem takiego wzruszenia, zadowolenia i wdzięczności. Mimo że siedziałem kilka ławek dalej, poczułem ciepło bijące z tego dialogu. Też się wzruszyłem.
Bardzo brakowało mi trzeciej osiedlowej anegdotki. Takiej pozytywniejszej. Trochę jej szukałem, nie na siłę. Na siłę to można słoiki z przetworami mojego śp. Dziadka otworzyć, inaczej nawet się nie da. Codziennie jednak doświadczam życia na swoim osiedlu. Tu jakieś zakupy, tam spacerek, czy inne sprawy. W pewnym momencie usiadłem na ławce, chciałem na spokojnie odpisać na wiadomości wszystkim osobom dobijającym się do mnie przez Messengera w poprzednich godzinach. Nie myślałem wtedy za bardzo o tekście, choć wyznaczony przeze mnie deadline zmierzał ku końcowi – dziale korekty, wybaczcie. Niemniej, dostałem coś pięknego w swojej autentyczności. Powiedzieć drugiej, znanej z widzenia osobie, że jest piękna – to wymaga ogromnych pokładów otwartości na ludzi i ciepła.
Świat z natury jest miejscem średnio przyjaznym. Kłębi się w nim ogrom negatywnych myśli, stresów, dążenia do tego, by robić wszystko, wszędzie na raz, nawet kosztem drugiego człowieka. W naszych warunkach często obcujemy z ostrym, ciężkim powietrzem, funkcjonujemy w gęstej atmosferze. Nie oszukujmy się, to nie jest grunt podatny na rozwój szeroko pojętego dobra. Są jednak słowa, które jakby rozdzierają ten eter, pozwalają poczuć ciepło na przekór rzeczywistości-gnębicielki. Słowa są strasznie niedoceniane, a to między innymi one kreują autentyczne, ludzkie piękno. Jakoś tak na przekór temu, co piszę o brutalności tego świata, nie jest ono towarem deficytowym. Bardziej takim, który często wymaga odkurzenia.
Epilog
Chcę żeby starsza pani z anegdotki osiedlowej numer trzy usłyszała jak najwięcej autentycznych komplementów. Z kolei pani, która weszła w rolę tej schlebiającej dalej potrafiła odkrywać ludzkie piękno i oznajmiać ludziom, że są w jego posiadaniu. Chciałbym, żeby panie z anegdotki osiedlowej numer dwa spotkały się na kawie. Jeżeli nie jest to możliwe, to żeby ta zapracowana pani znalazła więcej chwil dla siebie, a ta samotna spotkała się z kimś przy kawie i herbacie, odbywała jak najwięcej rozmów z sąsiadami, wychodząc z domu na brukowe trakty osiedla. Nie chcę, żeby pani z anegdotki numer jeden znalazła odpowiedź na pytanie „Gdzie jest to lato?”. Mam dziwne przeczucie, że odpowiedź na to pytanie jest tragiczna. Niewiedza to nic przyjemnego, ale czasem tylko na nią możemy sobie pozwolić. I okej, trzeba ją jakoś oswoić, zaopiekować się nią, żyć dalej.

Wszystkie powyższe historie są prawdziwe. Otoczka filozoficzna, którą do nich dorobiłem, kontekst, który namalowałem – cóż, na pewno został poddany zabiegowi hiperbolizacji i niekoniecznie musi być zgodny z tym, co postacie moich historii przeżywają.
Osiedle uczy życia. Osiedlowe życie jest wolne. Mieszkańcy osiedla, bohaterowie moich krótkich opowieści znajdują się na tej samej przestrzeni przez zrządzenie losu. Tworzą jednak wspólnotę. Coś, co wymiera. Dzisiejsza infrastruktura, współczesny styl życia raczej nie sprzyja tworzeniu silnych, sąsiedzkich relacji. Zauważcie, że opisywani przeze mnie bohaterowie to raczej osoby starsze. Oni zaczynali swoje życie w przestrzeni zdominowanej przez wielką płytę, dobrze zagospodarowanej, zielonej.
Socrealistyczne zagospodarowanie przestrzenne sprzyjało ludziom, nawiązywaniu relacji. Sprzyjało miłym, filozoficznym rozmowom, zazwyczaj o niczym. Całkiem zabawne, że coś takiego, jak infrastruktura jest celną alegorią do relacji międzyludzkich. Wysokie płoty, które odgradzają nowe osiedla kojarzą mi się z jakąś skrajną formą indywidualizmu, wykluczającą istnienie wszystkich relacji społecznych, które zabierają czas. Bo czas to pieniądz, a pieniądz to podstawa dzisiejszego świata. Z kolei zieleń, otwartość, bliskość towarzysząca starszej architekturze również w jakiś sposób wpływa na sąsiedzkie relacje kształtujące się na terytorium osiedla.
Nie chcę bawić się w romantyzację osiedli z lat 70., bo i one często stawały się areną dla rozwoju społecznych patologii, biedy. Czasem nawet przemocy, bólu i krzyku rozpaczy stłumionego przez przerażającą bierność sąsiadów, którzy przez zdeformowany prlowskimi naleciałościami system wartości bali się poinformować odpowiednie służby, bo „donosicielstwo to najgorsza z plag”. Dodam, już tak na marginesie moich rozważań, że to jest tzw. gówno prawda.
Niemniej, życie osiedlowe uczy. Rozmowy zwykłych ludzi przypominają nam o ważnych problemach, ale i pozwalają na chwilę złapać oddech, dają nam uśmiech, uczą nas rzeczywistości, pokazują jak sobie z nią radzić i przede wszystkim jak żyć powoli. Bo czasem trzeba zwolnić. Dać zaprosić się na kawę, powiedzieć komuś, że jest piękny i podjąć próbę racjonalnego wyjaśnienia gdzie do pieruna jest to lato.
Fot. nagłówka: Wikimedia Commons
O autorze
Piszę o polityce, sporcie, sprawach społecznych, kebabach, młodych ludziach i Polsce moich marzeń. Próbuję być publicystą. Lubię historię, od czasu do czasu coś pogotuję. Moje kibicowskie serce jest podzielone między Lecha Poznań a Liverpool FC. Torunianin z urodzenia, Poznaniak z wyboru.


