Każda muzyczna premiera Billie Eilish to kulturalne wydarzenie przez wielkie W. Na „HIT ME HARD AND SOFT” artystka zaprasza do swojego świata skrajności — porażających, transowych beatów i subtelnych, czułych kompozycji.
Niewiele brakowało, a trzecia płyta Billie Eilish nigdy by nie powstała. Momentem przełomowym, który utorował drogę do złożenia w całość „HIT ME HARD AND SOFT”, była ballada „THE GREATEST”. Utwór rozwija się miarowo, aż do finału, w którym artystka wyśpiewuje: „Man, am I the greatest?” w akompaniamencie eksplodujących gitar i perkusji. Amerykanka niewątpliwie nie raz udowodniła, że miano największej obecnie twórczyni muzyki pop jest w jej zasięgu. Sukces mierzy jednak w swoich kategoriach. Po wzlotach i upadkach eleganckiej, wymuskanej persony ery „Happier Than Ever”, Billie Eilish odnajduje siebie z powrotem – a to chyba najważniejsze.
Jeśli mogłabym dać jedną radę przed odsłuchem tej płyty, powiedziałabym: nie przyzwyczajaj się. 22-latka to artystka z głową pełną muzycznych tropów przeciwstawiających się sobie i nie waha się ich użyć. „L’AMOUR DE MA VIE”, jazzowa z początku kompozycja, wprowadza nas w sam środek burzy po rozpadzie związku. „Życzę Ci wszystkiego najlepszego na resztę życia” – śpiewa Billie rezolutnie. Zaraz potem klimat drastycznie się zmienia: autotune, klawisze rodem z lat 80. i transowy beat. Co się dzieje?
„Chcę dwóch rzeczy naraz”
„HIT ME HARD AND SOFT” to album nieoczekiwanych rozwiązań. O genezie tytułu swojej najnowszej, trzeciej płyty mówiła w wywiadzie dla Rolling Stone: „Nie można być uderzonym mocno i delikatnie jednocześnie. (…) Jestem dość skrajną osobą i lubię, gdy coś jest fizycznie bardzo intensywne, ale uwielbiam też, gdy jest delikatne i urocze. Chcę dwóch rzeczy naraz. Pomyślałam, że to dobry sposób na opisanie siebie, i uwielbiam to, że jest to niemożliwe”. Rzeczywiście – krzyk i szept przenikają się na krążku praktycznie cały czas, podobnie jak towarzyszy słuchaczowi mroczna, pulsująca energia. Doskonałym tego przykładem jest „BITTERSUITE”, trzyczęściowy utwór, któremu brzmienie nadaje paleta syntezatorów czy „BLUE”, przearanżowany na potrzeby nowej płyty z kompozycji sięgającej czasów przed debiutem piosenkarki.

Energia, która przepływa przez album, momentami elektryzuje słuchacza; jak na inspirowanym filmem „Spirited Away: W krainie Bogów” utworze „CHIHIRO”, sztandarowym momencie na płycie. Echo, kaskady syntezatorów, modulatorów i cała gama efektów, których nazwy pozostają dla mnie tajemnicą, wspólnie przenoszą słuchacza do podwodnego klubu tanecznego na innej planecie. Nie słyszeliście jeszcze Billie Eilish w takim wydaniu. „WILDFLOWER” z kolei, który sytuuje słuchacza pośrodku miłosnego trójkąta, rozpoczyna się niewinnie. Delikatnym zaśpiewom artystki towarzyszy tylko gitara. „Did I cross the line?” – pyta siebie samą chwilę później, a pełen pasji i żalu głos ustępuje miejsca potężnej partii instrumentalnej. Uff.
Powrót do korzeni
Elektryzujące, pulsujące brzmienie stanowiło także trzon debiutanckiej płyty „WHEN WE ALL FALL ASLEEP, WHERE DO WE GO?”, której sukces prawdopodobnie przerósł ją samą. Dopiero praca nad „HIT ME HARD AND SOFT” pozwoliła artystce wrócić do swoich korzeni i pierwotnego pędu, który pchał ją do tworzenia tylko dla siebie, z myślą o sobie. „Czuję, że ten album to ja. (…) Czuję, jakby był moją młodością i tym, kim byłam jako dziecko” – opowiadała w Rolling Stone. Te inspiracje są wyczuwalne, choć wokalistka nie jest już siedemnastoletnim zawadiaką z niczym do stracenia. Pięć lat w życiu młodej dorosłej to czas ogromnych zmian, a w szczególności kobiety wiodącej żywot supergwiazdy. Billie wciąż jednak śpiewa o tym samym – złamanym sercu (nie zawsze jej!), percepcji własnego ciała, sławie, seksualności czy przyjaźni. Świeżo ogłoszony singiel „LUNCH” z pewnością ucieszy społeczność queer, poza tym, że to 3-minutowy materiał tak dobrze skrojony, że nóżka sama chodzi.
Przesuwając granice
Pomijając twórcze wyzwanie, jakie narzuciła sobie Billie Eilish w stworzeniu tej kolekcji piosenek, warto też zwrócić uwagę na promocję płyty. Artystka zdecydowała się podjąć ryzyko, wypuszczając album złożony z dziesięciu kawałków, z czego połowa trwa ponad cztery minuty. W rzeczywistości, w której viralowymi stają się kilkunastosekundowe fragmenty, a serwisy streamingowe zalewają przyspieszone lub spowolnione wersje utworów, to nieoczywisty ruch.
Ponadto, zrezygnowano również z zapowiadających singli. Billie tłumaczyła tę decyzję na łamach Rolling Stone: „Nie lubię, gdy rzeczy są wyjęte z kontekstu. Ten album jest jak rodzina: nie chcę, żeby jedno dziecko stało odosobnione pośrodku pokoju”. Wszechobecne playlisty z pojedynczymi piosenkami naszych ulubionych twórców zdają się wypierać ideę płyty jako spójnego projektu. Tym ciekawiej, że Billie skłania się ku przywróceniu tego zwyczaju. „HIT ME HARD AND SOFT” jest zdecydowanie albumem, którego należy słuchać „od deski do deski”.
Inny przykład: dwa dni przed premierą, na nowojorskim Barclays Center artystka zebrała w ramach tzw. listening party kilkanaście tysięcy ludzi. Szwędając się i tańcząc z pupilem po pustej płycie obiektu, bawiła się do rytmu nowej muzyki razem z fanami. Takie wydarzenia stanowią o niezwykłym podejściu artystki, której nieobojętne jest, w jakich warunkach jej słuchacze odbierają to, co tworzy.

Kim zatem jest nowa-stara Billie Eilish? Gdzie kończy się potencjał cudownego dziecka Los Angeles? Na ten moment jeszcze tego nie wiemy; wiemy natomiast, że artystka wciąż przesuwa granice. „HIT ME HARD AND SOFT” to prawdziwy skok na głęboką wodę – artystycznie i komercyjnie. Billie wraz z współproducentem płyty, a prywatnie bratem Finneasem niczego nie robią dwa razy tak samo. I taki jest ten krążek: niepowtarzalny, ryzykowny, zasysający słuchacza w wir sprzeczności i emocji.
Najlepsze utwory: „LUNCH”, „CHIHIRO”, „WILDFLOWER”
Płyta Billie Eilish „HIT ME HARD AND SOFT” dostępna od 17 maja
Fot. nagłówka: oficjalny profil Billie Eilish na Facebooku
O autorze
Studentka dziennikarstwa na Uniwersytecie Łódzkim. W wolnym czasie pochłania wszystko, co związane z muzyką. Jej ulubione miejsce na świecie - poza rodzinnym miastem, Islandią i halami koncertowymi - to własne łóżko, gdzie ogląda filmy i odpoczywa od szukania guza.