Temat aborcji, wyroku Trybunału Konstytucyjnego z 22 października i związanych z nim protestów wydaje się dziś nieco wymęczony. W końcu, pomimo upływu ponad miesiąca, rzeczone rozstrzygnięcie wciąż nie zostało opublikowane, więc nie weszło w życie – aborcja z powodów embriopatologicznych nadal jest legalna. Co więcej, przez ten czas pojawiło się wiele innych problemów: postępująca niewydolność systemu ochrony zdrowia, brutalność policji czy groźba zawetowania przez premiera Morawieckiego unijnego budżetu to jedynie wierzchołek góry lodowej. W obliczu tych bezlitośnie spadających gilotyn można chyba uznać, że mamy pilniejsze problemy niż ten Damoklesowy miecz wiszący nad głowami kobiet, prawda?
Jednak patrzenie na ograniczanie warunków, w których dopuszczalne jest przerwanie ciąży, jedynie w kontekście prawno-etycznego sporu czy też – jak chcą niektórzy – naruszania praw człowieka i zasady demokratycznego państwa prawnego, zdaje się być niewystarczające. Potrzebujemy innej perspektywy – perspektywy, która będzie zaproszeniem do rozmowy, umożliwi racjonalną dyskusję nie tylko z podzielającymi punkt widzenia zwolenników kompromisu aborcyjnego bądź aborcji na żądanie, lecz przede wszystkim ze zwolennikami zaostrzania prawa aborcyjnego.
Problem, którego jedynie przejaw stanowi obecna sytuacja, jest o wiele bardziej złożony. By dobrze zilustrować, co mam na myśli, posłużę się słynną metaforą jaskini przedstawioną przez Platona w Politei:
Człowiek – wyrwany ze świata idealnego – został zrzucony na dno jaskini. Zwrócony twarzą do ściany widzi cienie, których źródłem są idee przechadzające się obok jaskini i słońce świecące na zewnątrz. Przykuty do ściany człowiek ani słońca, ani idei, nie dostrzega. Dopiero po wyzwoleniu się z łańcuchów może wyjść na światło dzienne. Musi jednak uważać – jeśli zbyt szybko opuści jaskinię, przyzwyczajone do grobowych ciemności oczy odmówią mu posłuszeństwa. Stopniowo więc wychodząc, oswaja wzrok z nieznanym mu dotąd światłem i dzięki temu może ujrzeć Prawdę. Powrót do jaskini jest równie trudny – jeśli się zejdzie za szybko, niczego się w ciemnościach nie zobaczy, podwinie się noga i człowiek sobie tylko krzywdę zrobi. Gdy już zejdzie, pojawia się kolejny problem – jak przekazać kajdaniarzom to, co się ujrzało? Jak w obowiązującym w jaskini języku opisać całą nową rzeczywistość, przedtem nieznaną i nawet niepomyślaną?
Wydaje się, iż ta Platońska metafora jest znakomitą przenośnią do opisania aktualnej sytuacji. Bo przecież po obydwu stronach sporu powstają dzisiaj ci, którzy osiągnęli „oświecenie” – wyszli oni z jaskini i zobaczyli „prawdę”, a teraz (w swojej nieskończonej dobroci) chcą przekazać ją tkwiącym w mrokach kajdaniarzom. Nie ma nic złego w takiej postawie, co więcej: zdaje się ona słuszna i ze wszech miar pożądana. Przecież, ktoś mi powie, dzielenie się z innymi wiedzą jest godne pochwały. A tu przychodzi Pan Maruda, Niszczyciel Dobrej Zabawy, Pogromca Uśmiechów Dzieci…
Czy chodzi tu aby na pewno o wiedzę? – No oczywiście, że tak!
Jesteśmy zbyt pewni swoich racji. Zapominamy, że „wiedzę pewną”, jeśli w ogóle coś takiego jest, ciężko zdobyć w przypadku problemów etycznych, a spór o aborcję niewątpliwie do takich należy. Ale przecież JA mam rację, JA zobaczyłem prawdę, JA wyszedłem z jaskini, a wy, durni kajdaniarze, macie MNIE słuchać.
W świecie pełnym indywidualistów antropocentryzm odchodzi do lamusa, a jego miejsce zajmuje egocentryzm. Zamiast człowieka – Ja indywidualne. Zamiast Arystotelejskiego ζωον πολιτικον – Leibnizowskie monady bez okien. I to nie w sensie antropologicznym czy metafizycznym, nic z tych rzeczy – chodzi o rozpad pewnego społecznego konstruktu, powolne murszenie umowy społecznej (elementem której bez wątpienia był – nazywany przez jednych „piekłem kobiet”, a przez drugich: „współczesnym Holocaustem” – zgniły kompromis aborcyjny).
Przecież wyszliśmy solidarnie na ulice! Staliśmy się wspólnotą! Ramię w ramię walczymy przeciwko niesprawiedliwości i złu! – zdaje się słyszeć z obydwu stron barykady. Tyle że owe „wspólnoty” stanowią zbiór podobnych, niemal identycznych monad. Nie są siecią powiązań, nie ma między nimi czegoś, co ks. Tischner określał „wiązaniem obowiązkiem”, a przede wszystkim – są zamknięte na Innego. Wzajemne poklepywanie się po plecach nie ma nic wspólnego z dialogiem, a jednolitość – z jednością.
Dziś – gdy trudna sytuacja wymaga od nas zgody – solidarność ponad podziałami stała się towarem deficytowym, Homo concordis zdaje się być gatunkiem już dawno wymarłym. My dziś przecież nie chcemy ani solidarności, ani zgody, ani zrozumienia! Za długo trwa już piekło kobiet/dzieci nienarodzonych! Dość tego! Idziemy po swoje! Jeśli nie jesteś z nami, jesteś naszym wrogiem!
W świecie, w którym podstawową kategorią staje się wypowiadane jednym tchem „ja-mnie-mój-moje”, trzeba nam ego-ekscentryzmu, poszukiwania punktów widzenia zmuszających nas do porzucenia – przynajmniej na chwilę – sposobów myślenia, które przyjęliśmy za pewne. Odejście od „narracji […], w której jednostka pełni funkcję subiektywnego centrum świata” jest trudne, to prawda. Ale tylko otwarcie na Drugiego umożliwia tak potrzebny nam dialog. „Nie ma i nie może być Ja bez Ty”, pisze Tischner. Jedynie w obecności Drugiego możemy lepiej dojrzeć siebie.
Jednak dla nas zadane pytanie nie jest zaproszeniem do dialogu. W milczeniu nie dostrzegamy antycypacji rozmowy. Wszystko – nawet milczenie! – traktujemy jako biedę niewiedzy, której trzeba ukazać prawdę. Chwytamy więc kajdaniarzy za fraki i przy akompaniamencie zdumionych krzyków wywlekamy ich na zewnątrz jaskini, by ujrzeli światło prawdy. I – gdy nam się to wreszcie uda – stajemy w blasku słońca niezwykle zadowoleni z siebie – niosących światło, zapominając, że przecież Lucyfer znaczy ni mniej, ni więcej niż „niosący światło”.
A oślepieni kajdaniarze – przerażeni utratą wzroku – powolutku zejdą z powrotem do jaskini, postanawiając mocno nigdy więcej już nie opuszczać bezpiecznych ciemności.