Przejdź do treści

Martwa dyskoteka o tu i teraz – wywiad z Lunatykami Martwej Dyskoteki

fot. Daria Kędziora

14 maja, na kilka godzin przed koncertem Lunatyków Martwej Dyskoteki w krakowskim klubie TU i Ówdzie, spotkaliśmy się z wokalistą i gitarzystą zespołu – Iwem Greczko i Tomaszem Sojką – aby porozmawiać o koncercie, płycie, historii ich relacji z Marcinem Świetlickim oraz wschodnich inspiracjach. 

(Jan Rogalski  J.R.) Chłopaki, jak wam minęła podróż z Poznania?

(Iwo Greczko I.G.) Podróż jak to podróż, pociągi przemierzają tę piękną krainę wzdłuż i wszerz. Jeden z nich przemierzał tę piękną krainę wzdłuż i wszerz, żeby dowieźć nas na dzisiejszy koncert w krakowskim klubie „TU i Ówdzie”, który odbędzie się o godzinie 20:30, a supportować nas będzie nie kto inny, jak grupa Zimno i Drogo z legendarnym i kultowym Marcinem Świetlickim na czele. Ale również niejaki pan Czubaj pojawi się tam nie po to, żeby zareklamować swoje kryminały, ale zagrać na saksofonie. A to nie koniec tej silnej ekipy pod wezwaniem.

(Mateusz Sroczyński M.S.) Magiczny Mariusz Czubaj, rzecz jasna.

(I.G.) Magiczny i kultowy. No to już wszystko powiedzieliśmy, możemy kończyć wywiad.

(Tomasz Sojka T.S.) Dziękujemy, do widzenia, dzięki.

(I.G.) Przyszliśmy, żeby zareklamować występ, no tak, czy nie?

(M.S.) Zaprosiliśmy was również po to, żeby wasz występ zareklamować.

(I.G.) No to jesteśmy, dzień dobry.

(M.S.) Do tematu koncertowania przejdziemy później. Porozmawiajmy najpierw o kulisach krakowskiego koncertu – wszystko zaczęło się od tego, że graliście support przed Świetlikami. Jak do tego doszło?

(T.S.) Dzięki uprzejmości Centrum Kultury Zamek udało nam się dostać na koncert. Jest to miejsce, w którym już wcześniej występowaliśmy w ramach przeglądu „Tak brzmi miasto”, mamy tam również salkę prób. Jakoś tak w korytarzach zamkowych udało nam się ustalić zagranie koncertu ze Świetlikami.

(I.G.) Właściwie to było bardziej na „krzywy ryj”, później była afera na cztery fajery. U Świetlików Marek Piotrowicz załatwia supporty, a my tylnymi drzwiami dostaliśmy się na koncert Świetlików, szybko podrzuciliśmy instrumenty na scenę i udało się zagrać. Pan Marek Piotrowicz zorientował się po czasie o całym incydencie i na szczęście nie mógł zareagować.

(T.S.) To była dokładnie taka sytuacja: weszliśmy na scenę i powiedzieliśmy „dzień dobry, będziemy przed państwem grali, do widzenia”, po czym szybko zniknęliśmy, żeby nie mogli zadawać pytań.

(I.G.) A potem bezczelnie podsłuchaliśmy rozmowę pana Marcina Świetlickiego i dowiedzieliśmy się, że wybiera się do znowu magicznej i kultowej placówki pod Teatrem Polskim w Poznaniu. Nawiasem mówiąc, TP ma piękną dedykację: Naród sobie. I właśnie pod tym napisem pan Marcin Świetlicki odpoczywał sobie i postanowiliśmy skorzystać z okazji razem z basistą i menadżerem Lunatyków, Igorem Stobieckim, żeby porozmawiać. Mówiąc zupełnie poważnie, wychowałem się na wierszach Marcina Świetlickiego, więc to, co się wydarzyło, było dla mnie logicznym dopełnieniem wcześniejszych partii mojego życia.

(J.R.) Będąc w bliskim środowisku Marcina Świetlickiego wiemy, że wasza muzyka bardzo mu się spodobała. Co więcej, poleca was. Czujecie się w ten sposób wyróżnieni?

(T.S.) Zawsze czujemy się wyróżnieni w momencie, gdy ktoś powie nam, że to, co robimy jest dobre. Przyznam się, że z twórczością pana Marcina Świetlickiego nie miałem wcześniej styczności, to były inne rewiry sztuki niż ta, z którą obcowałem zazwyczaj. Ale jak już poznałem jego twórczość, zagrałem przed nim koncert i już zrozumiałem powagę sytuacji, to było dla mnie coś bardzo ważnego.

(I.G.) Myślałem o tym już w Krakowie, po przyjeździe, że to ma dwie strony. Z jednej jest to ogromne wyróżnienie, coś, co… łechce ego, ale też w konstruktywny sposób pokazuje, że to, co robimy, przedstawia pewną wartość i to jest coś, co mogłoby się nie śnić. Poeta, który był dla mnie bardzo ważny, którego podziwiałem, na którego koncerty i spotkania autorskie chodziłem, mówi, że to, co robię, jest dobre i jeszcze proponuje naszemu zespołowi przyjazd do Krakowa i obiecuje osobisty support. Z drugiej strony natomiast traktuję to jako, powtórzę, logiczną konsekwencję mojej drogi i drogi zespołu, bo nie po to zespół przez cztery lata ciężko pracował, żeby dawać jakiś „półprodukt”, tylko produkt najwyższej jakości.

(M.S.) Nie każdy zespół może się pochwalić faktem, że sam Świetlicki postanowił zagrać przed nimi support. Zresztą, jest człowiekiem, który w bardzo szczególny sposób zakochuje się w szczególnych projektach muzycznych. Odbieracie to w jeszcze inny sposób niż wyróżnienie?

(I.G.) Zaczyna się z tego robić szorstka przyjaźń, znajomość, ponieważ nie szczędzi uwag, przytyków, napomnień, sprawdza naszą wiedzę z zakresu muzyki, tak jak na przykład Tomek musiał uzupełnić swoją wiedzę i sprawdzić, kim jest Marc Ribot.

(T.S.) Tak, po tej rozmowie przesłuchałem trzy płyty.

(I.G.) Ja akurat miałem farta, bo moi rodzice słuchali dużo Toma Waitsa i właśnie Marc Ribot gra na płycie „Real Gone”. Świetna płyta z resztą, więc wiedziałem, o co chodzi. To jest gość, który z jednej strony gra garażowo, a z drugiej ma ogromne możliwości. Muzyk, który potrafi grać poniżej swoich możliwości, potrafi dopasować się do konwencji, jest rzadkością i świadczy o klasie i poziomie muzyka.

(T.S.) To jest ważne i ciekawe, jak już mówimy o tym gitarzyście, bo jest u niego bardzo słyszalny styl nowojorskiej new-wave’owej sceny muzycznej, jak na przykład u Glenna Branki.

(I.G.) Zawodowo jest jazzmanem, więc potrafi zagrać wszystko.

(J.R.) Gracie w tym składzie cztery lata. W jaki sposób się poznaliście? Jesteście szkolnymi kolegami czy „z ogłoszenia”?

(T.S.) Tak, to już będą cztery lata naszej wspólnej działalności. Znałem się z Igorem wcześniej, mieszkaliśmy razem w akademiku „Babilon”. Kacper Kot grywał wcześniej z Igorem w Radomiu, potem zaprosiliśmy Iwa, który z początku nie miał do nas trafić. A, no i jest Kuba Walczak, który jest z ogłoszenia.

(J.R.) Wiem, że to tendencyjne i banalne pytanie, ale muszę was o to spytać. Wasza nazwa wydaje się bardzo abstrakcyjna. Skąd się wzięła?

(T.S.) Są dwie historie – marketingowa i prawdziwa. Prawdziwa jest taka, że na samym początku nasz basista stwierdził, że chciałby użyć w nazwie słowa „lunatyk” lub „lunatycznie”. W okresie, gdy się zawiązywaliśmy, powstawało dużo zespołów o „księżycowych” nazwach. Na jedną z pierwszych prób zaprosiliśmy na przesłuchania klawiszowca. Chcieliśmy sprawdzić, czy będziemy w stanie funkcjonować z klawiszami, a przy okazji, czy on będzie w stanie funkcjonować z nami. Stety-niestety, wyszło na to, że nie pasujemy do siebie. Po próbie powiedział nam „no, chłopaki, to brzmi jak martwa dyskoteka”. Właśnie ten tekst zapadł nam w głowach wystarczająco mocno, żeby w końcu przerodził się w nazwę „Lunatycy Martwej Dyskoteki”.

(I.G.) Ja bym wolał „Śpiochy Żywej Potańcówki”. Mieliśmy też pomysł na „Diabli Nadali”. Wyobrażam sobie sytuację weszlibyśmy do wiejskiej chaty, ubrani na czarno, bo tak sobie wymyśliliśmy, że wszyscy będziemy ubrani na czarno na koncertach i materiałach promocyjnych, a tam starsza kobieta lepi pierogi, patrzy na nas i mówi „no diabli nadali”. Może w przyszłości zawiążemy jakiś poboczny projekt o takiej nazwie.

(T.S.) Tak, to będzie nasza black metalowa EPka.

(M.S.) Wolicie więc wątki śmiertelne czy jednak żywe?

(T.S.) Jako żywe istoty bardzo lubimy życie.

(I.G.) Mam zwyczaj zapożyczony od moich dziadków – posiadam kalendarz z wyrywanymi kartkami, bo tam zawsze na dole jest jakiś cytat. Kiedyś odrywałem kartkę, to był chyba dzień, w którym była próba lub koncert, a na niej był cytat: „Nawet najsolidniejsza trumna musi zbutwieć, żeby wpuścić życie, które będzie się karmiło śmiercią”. Wow, taak. Śmierć jest przeciwieństwem życia, ale jest konieczna, żeby przedłużyć proces rozwojowy i ewolucję, która z założenia ma dążyć do coraz piękniejszych form. Przeciwwaga w życiu i śmierci. Kolekcjonuję czaszki, które dla mnie są symbolem życia. Jeżeli ktoś poważnie potraktuje to, że kiedyś umrze, to każda chwila nabiera ciężaru.

(T.S.) Czytałem właśnie w pociągu starą książkę – mitologię egipską. Jest to powtórzenie mitu o Ozyrysie – bogu, który umarł, ale mimo tego udało mu się spłodzić syna, który go pomścił. Z tym wątkiem „memento mori” wiąże się też egipski zwyczaj zabierania na uczty szkieletu – „patrz na niego i baw się tak, jakbyś wiedział, że będziesz tak wyglądał”.

(J.R.) Czyli wątki mitologiczne, orientalne i wschodnie są u was bardziej obecne niż tylko w warstwie instrumentalnej.

(T.S.) Powiem za siebie – jestem bardzo zafascynowany wszelakimi mitologiami. Myślę, że to znajduje jakieś przełożenie na to, jak i co gramy, ale też jak się przedstawiamy. Kuba, który nie jest fanem mitologii, nie uczył się nigdy grać na sitarze, nie słuchał płyt Beatlesów z sitarem i nagle… otworzył jakiś wymiar i zaczął grać na gitarze, jak na sitarze. Staram się go małpować, ale jeszcze mi się to nie udało. Dla mnie jest to niesamowite, że potrafi grać indyjsko bez kontaktu z kulturą indyjską.

(I.G.) To jest właśnie zagadkowe i często jest tak w życiu, że pewne rzeczy się dzieją i jak jest się uważnym, to widzi się, że się zazębiają. Na moją fascynację kulturą wschodnią też miała wpływ fascynacja Tomka, ale skąd Kuba, który nie był tym nigdy zainteresowany, a gra tak, że w jakiś sposób kojarzy się to ze skalami dalekowschodnimi? Nie wiem, jak to się dzieje, ale działa.

(M.S.) A skąd pomysł użycia rabab u utworze „Słońce i słowa”?

(I.G.) Magia. Ten utwór jest o bezużyteczności słów i momencie, gdy słowa gdzieś zaczynają cię ciągnąć i przestają dotykać rzeczywistości. Trzeba ogromnej uwagi, zwłaszcza w pracy twórczej, żeby one cały czas były związane z ciałem i rzeczywistością materialną. Żeby nie były bajdurzeniem, ideologią, koncepcjami. Może też dlatego nie mam smartfona, żeby nie powielać tego, co przeczytałem, co zostało przez kogoś powiedziane. Chciałbym, żeby było wzięte bezpośrednio z doświadczenia. Kiedy coś takiego wyłoniło się w tym tekście, operując jednocześnie na konkrecie, sytuacji z relacji z człowiekiem płci przeciwnej, gdy oboje przebywaliśmy w milczeniu, to logiczne stało się nawiązanie do Wschodu. Wówczas poprosiłem Piotra Łojka, który na rababie również gra i akurat go posiada, żeby coś dla nas na nim nagrał. Dostaliśmy demo, wtedy akurat patrzyłem za okno pijąc kawę, słuchałem nagrania Piotra i popłakałem się, bo to było kwintesencją tego, o co chodziło mi i kolegom z zespołu.

(M.S.) A w jaki sposób na waszej płycie znalazł się Piotr Łojek?

(I.G.) Całej prawdy nie powiem, ale powiem częściową prawdę. Gdy miałem kilka lat, zobaczyłem koncert Elektrycznych Gitar w telewizji, nakręcony zresztą w studiu Telewizji Polskiej w Krakowie. Koncert nazywał się „Wielka radość/A ty co” i  ogrywali na nim największe przeboje, takie jak „Jestem z miasta”, „Dzieci wesoło wybiegły ze szkoły” przeplatane utworami bardziej refleksyjnymi, jak, mój ulubiony, „Wiem to”. Koncert zrobił na mnie, jako na dzieciaku, bardzo duże wrażenie i spodobał mi się, oprócz Kuby Sienkiewicza, Piotr Łojek, który był autorem części repertuaru i obsługiwał syntezator, czy jak on woli to nazywać „instrument klawiszowy”, bo syntezatory kojarzą się wszystkim z topornym brzmieniem lat 80. Fajnie się bujał przy tym syntezatorze i fajnie wyglądał, dlatego postanowiłem się z nim zapoznać wiele lat później, przy okazji któregoś z jego koncertów. Od słowa do słowa, po prostu, tak się musiało stać. Zaczęliśmy rozmawiać.

(T.S.)Gdy byliśmy w trakcie nagrywania EPki z Lunatykami, przygotował sample, a później, gdy nagrywaliśmy płytę, postanowiliśmy konsekwentnie zaprosić go do pojawienia się na longplayu.

(I.G.) To jest też kwestia jego profesjonalizmu. Poprosiłem go o sampel, jeden narastający dźwięk sprzed utworu „Wódka i prochy”. Potrzebowałem go w jednym miejscu utworu „Blond śmierć”, napisałem do niego, czy nie mógłby mi tego dźwięku jakoś wyciąć, przygotować, a on przygotował go w wielu wersjach, od razu w innej tonacji, dopasowanej dla nas. Taka reakcja, taki poziom staranności sprawia, że z kimś takim od razu chce się współpracować.

(M.S.) O czym jest wasz przekaz?

(T.S.) O teraz. Jest uchwyceniem chwili i powielaniem jej.

(I.G.) Kolejne trudne pytanie, ale myślę, że jest to o tym, że wciąż mimo zmian jesteśmy zwierzętami i bogami. Jesteśmy emocjonalni, zmysłowi, mamy potrzebę przekraczania swoich granic, kontaktu z czymś, co jest większe od nas. To jest prawdziwe po prostu.

(M.S.) Iwo, uważasz się za poetę?

(I.G.) To trudne pytanie. Z wykształcenia jestem filozofem, a nie poetą. Czy w ogóle można być poetą z wykształcenia? To brzmi bardzo górnolotnie. Myślę, że poeta to Marcin Świetlicki, a ja mam na pewno wrażliwość poety. Staram się poważnie traktować warstwę tekstową w naszych utworach. Być bardzo blisko ziemi, nie bajdurzyć, nie opowiadać, jaki świat jest, gdy nie jest. Moim zdaniem dobra poezja jest związana z ziemią, z bezpośrednim doświadczeniem. No, ale dobra, jestem poetą.

(M.S.) Czy w swoich tekstach wyrażasz punkową niechęć wobec industrialnej nowoczesności?

(I.G.) Bardzo nie chciałem, żeby moje teksty były odbierane jako niechęć, ale przy trzeźwym osądzie, rzeczywiście, mogą być odbierane jako niechęć. Piszę o tym, co widzę. Nie uważam, że mogłoby być inaczej, że metaforyczny powrót do jaskiń jest możliwy. Uważam, że te czasy mają mnóstwo zalet – pokonanie chorób, walka z ksenofobią, nienawiścią, coraz mniejsza akceptacja dla przemocy, również słownej. Nie po to wchodzę na scenę, żeby mówić „jest dobrze”.

(J.R.) Czyli można powiedzieć, że jest to twoja narracja rzeczywistości.

(I.G.) Jestem człowiekiem, który na własnej skórze odczuł negatywne skutki tego, co się dzieje ze społeczeństwem. Pewne rzeczy odczułem mocniej. Jeśli odczuwasz mocniej, jesteś lepszym termometrem.

(J.R.) Iwo, w materiałach prasowych jesteś opisywany jako „tancerz”. Co powiesz o swoich „szamańskich tańcach” na scenie?

(I.G.) Taki ze mnie tancerz, jak i wokalista. Ostatnio się nauczyłem posługiwać przeponą, nauczyłem się jogi i to jest niby taniec… Bierzemy to w nawias. Prawdziwego szamanizmu syberyjskiego tu nie ma. To nie jest zaplanowane, że wykonamy konkretny taniec. W pewnym sensie, ten szamański taniec pojawia się wtedy, gdy utwór, który wykonujemy, wzbudza we mnie ogromne emocje i nie mogę już wytrzymać. Energia zaczyna przepływać i dlatego to jest tak kompulsywne. Z jednej strony ego to kontroluje, ale z drugiej to wymaga ujawnienia i się ujawnia.

(T.S.) To może być efekt naszych tańców, bo sam się na scenie wygłupiam podczas grania – podczas koncertów staramy się wypluć, wręcz wyrzygać nasze emocje. A najlepszą i najbardziej naturalną drogą jest taniec, ruszanie się, kompulsywność ruchów.

(M.S.) Jesteście dość śmiało porównywani do Siekiery, Brygady Kryzys czy Republiki. Co sądzicie o takich porównaniach? Jakie są wasze prawdziwe inspiracje?

(T.S.) Nie wymyśliliśmy sobie, że będziemy podobni do tych lub do tych. To są rzeczy zasłyszane po koncertach. Myślę, że skoro u naszych słuchaczy zapala się taka lampka zespołów szanowanych, to jest to dobra okazja, żeby pokazać ludziom, co tworzymy, w jakim jest to stylu. Na samym początku, jeszcze bez Iwa i Kuby, mieliśmy być czymś pokroju coverbandu Maca DeMarco, a ostatecznie, gdy zaczęliśmy tworzyć, to stwierdziliśmy, że w sumie wychodzi nam „zimno”, ludzie też tak twierdzili. Staramy się robić to, co w nas płynie, więc nie wzorujemy się na innych, nie kradniemy kawałków, motywów pomysłowo i kompozycyjnie.

(I.G.) Tak, jak mówi Tomek, ktoś przyjdzie po koncercie i powie „gracie jak Kult”, ktoś „Świetliki”, ktoś „Republika”, ktoś „Joy Division”, więc ten rozstrzał jest tak daleki, że rzeczywiście, gdyby to zmiksować, to wyszliby Lunatycy. Ale te porównania pełnią rolę głównie promocyjną, żeby ludzie jakoś nas skojarzyli.

(M.S.) W takim razie jakich zespołów słuchacie?

(I.G.) Odebrałem staranne wykształcenie muzyczne polegające na słuchaniu klasycznych płyt dzięki moim ukochanym rodzicom, więc wiem, jak powinna brzmieć piosenka rockowa. W naszych utworach ta formuła piosenki rockowej została zachowana, mimo innych dziwnych brzmień i dysonansu. Ważny jest dla mnie zespół The Stooges, który przyjeżdża na OFF Festiwal. Widziałem go dwukrotnie na żywo, to było absolutnie niesamowite przeżycie, zobaczenie go na żywo, nawet dotknięcie jego skóry z gumy, jak z fabryki opon.

(J.R.) Skąd pomysł na umieszczenie przepisu na drinka w środku płyty?

(T.S.) Jedną z rzeczy, które nas łączą, jest to, że lubimy rzeczy, które są ładne, wyniosłe, pompatyczne, wysublimowane. Jednocześnie lubimy alkohol. Ale mamy także z Iwem wspólną znajomą, która skomponowała przepis na tego drinka. Chcemy też oddziaływać na zmysły. Jeśli masz płytę, dotykasz jej, pobudza ona twój dotyk. Puszczasz ją, słuchasz, pobudzasz kolejny zmysł. Na język niestety nie jesteś w stanie zadziałać muzyką – można język ewentualnie wsadzić do gniazda jack w głośniku albo do magnetofonu, czego nie polecam, bo potem język ciężko się wyplątuje z taśmy. Jest to po prostu nasza metoda na zasmakowanie naszej muzyki. Mimo tego, że są to alkohole trudno dostępne, substytuty są dopuszczalne.

(I.G.) Ale żeby poznać przepis, trzeba kupić płytę.

(J.R.) Ostatnie pytanie: co po zakończeniu wiosennej trasy? Wracacie do studia czy udacie się na odpoczynek?

(T.S.) Ta trasa się nie skończy, trasa będzie przeciągana możliwie jak najdłużej. Kolejna płyta się tworzy, może dzisiaj zagramy coś z nowej płyty. Mamy ambicję wydawać 3-6 albumów rocznie, grać przy tym cały czas koncerty, spróbować się w międzyczasie nie pozabijać, przebywając cały czas ze sobą. Moją ambicją jest zostanie nazywanym muzycznym pracoholikiem.

(I.G.) Zagramy na pewno. Następne koncerty zaplanowane są na 27 maja w Chełmży, 28 maja w Poznaniu, jako support przed Fisz Emade, 29 maja w Toruniu, potem 10 czerwca w Łodzi. Inne miasta jak Warszawa, Wrocław… zrobimy na jesień. Mamy też ambitny plan zagrać kilka plenerów na jakimś święcie pieroga albo dniu ziemniaka.

 

Rozmawiali Jan Rogalski i Mateusz Sroczyński.

Rozmowa przeprowadzona w ramach audycji „W Innym Tonie” w radiu UJOT FM.

Autorką zdjęcia jest Daria Kędziora.

O autorze

Poprawny realista. Student dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Miłośnik muzyki dobrej.