Nim do końca opadnie kurz po Wielkiej Wojnie, na zgliszczach starego świata trzeba będzie zbudować nowy. Jest czas, by wreszcie złapać oddech, ale to też pora, by zacząć działać – przywrócić do życia politykę, prawo i kulturę. Nosząc blizny po dramatycznej przeszłości, nie sposób nie pamiętać, że niektóre rzeczy trzeba zrobić inaczej. Lepiej. Nikt jeszcze nie wie, że ten nowy świat, mimo pozornego wyciągnięcia lekcji z historii, wkrótce runie wskutek jeszcze większego światowego konfliktu. Nikt nie wie także, że trwające niespełna 21 lat międzywojnie po upływie kolejnego wieku wyraźnie zaznaczy swoją obecność w kulturze.
I wojna światowa, nazywana wówczas Wielką Wojną, oficjalnie zakończyła się 11 listopada 1918 roku zawarciem rozejmu w Compiègne. Nie był to jednak koniec walk, bo nowe granice często wyznaczano przy użyciu sił zbrojnych. Próbą utrzymania międzynarodowego ładu było powołanie Ligi Narodów. Pełna niejasności i sprzeczności w interesach organizacja nie mogła jednak stać na straży światowego pokoju.
Z jednej strony przybierała na sile demokracja, szczególnie wśród zwycięzców Wielkiej Wojny. Z drugiej, popularność zdobywał egalitaryzm i idący wraz z nim komunizm. Międzywojnie to czas Róży Luksemburg, Karla Liebknechta, Włodzimierza Lenina czy też później Józefa Stalina. Była również trzecia strona – faszyzm, pożywiający się wszechobecnym w krajach dawnego Trójprzymierza kryzysem oraz nastrojem porażki i niedowartościowania. Jak ponad sto lat wcześniej pisał Georg Hegel:
Z historii narodów możemy się nauczyć, że narody niczego nie nauczyły się z historii.
Historia po raz kolejny zatoczyła koło. Zanim jednak wybuchł drugi globalny konflikt, świat nie tylko zdążył wstać z kolan. Wprowadzono zmiany, które już dawno powinny wejść w życie, m.in. wszechobecną emancypację kobiet, obejmującą choćby tak podstawowe z dzisiejszej perspektywy kwestie, jak przyznanie praw wyborczych. W Polsce, w dwudziestoleciu międzywojennym, powszechnie używano żeńskich nazw wykonawców zawodów. Feminatywy wracają do naszego języka dopiero teraz. Międzywojnie było też czasem rozwoju kina, teatru i radia. Na parkietach królował charleston, na ekranach Charlie Chaplin czy Pola Negri, w rozgłośniach i na przyjęciach natomiast Louis Armstrong oraz Eugeniusz Bodo.
Wielkie miasto i wielka polityka
Przenieśmy się na chwilę do Berlina, stolicy Republiki Weimarskiej, gdzie rozgrywa się akcja niemieckiego serialu „Babylon Berlin”. Jest koniec lat 20. ubiegłego wieku, wspomniane państwo w swojej obecnej formie chyli się ku upadkowi, ponieważ coraz bliższe przejęcia władzy jest NSDAP. Gdzieś pośród tego zgiełku pojawia się przyjeżdżający z Kolonii młody komisarz Gereon Rath (Volker Bruch), którego zadaniem jest rozwiązanie sprawy szantażu wysoko postawionych polityków. Musi udowodnić coś ojcu, ale też sobie samemu. Trafia więc do wydziału obyczajowego berlińskiej policji i rozpoczyna śledztwo dotyczące lokalnego przemysłu pornograficznego. Pomaga mu w tym marząca o karierze w wydziale morderstw młoda, szalenie inteligentna prostytutka – Charlotte Ritter (Liv Lisa Fries). W międzyczasie do Niemiec wjeżdża pociąg towarowy z sowieckiej Rosji, wiozący ponoć wagon pełen złota.
Wraz z serialową Lotte orbitujemy między wyższymi sferami a marginesem społecznym. Raz jesteśmy w Moka Efti – legendarnej świątyni kawy, a raz w obskurnym mieszkaniu, w którym aż ciasno jest od mieszkających tam rodzin i zachodzących między nimi nieporozumień. Prowadząc podwójne życie, nie ma czasu na sen, dlatego Lotte nie śpi. Często mdleje ze zmęczenia, próbuje też na stałe zerwać ze swoją pracą w domu uciech, ale szybko okazuje się, że seks i pieniądze to język wszystkich kultur i klas społecznych. W świetle szansy na ucieczkę od życia w podłych warunkach każda droga na skróty okazuje się niezwykle atrakcyjna.
Naziści, trockiści i analogowy ferment
Podczas gdy Lotte walczy o lepsze życie, Gereon Rath toczy batalię z samym sobą. Wyniszcza go uzależnienie od morfiny, wspomnienia z frontu, trwający od dekady romans z żoną własnego brata, który, mimo że nie wrócił z wojny, nie może zostać oficjalnie uznany za zmarłego – nie wydano aktu zgonu. Oprócz tego próbuje udowodnić swoją wartość ojcu, bo dla niego jest tym gorszym synem. Z wojny wrócił nie ten, który miał z niej wrócić. Próba odcięcia się od przeszłości, w tym od kochanki, kończy się fiaskiem, co w kolejnych sezonach wyniszcza go jeszcze bardziej. Trwa jednak międzywojnie (choć nikt jeszcze nie wie, że tak ten okres zostanie nazwany), jest koniec lat 20., więc Gereon stwarza pozory zawsze eleganckiego mężczyzny o nienagannej fryzurze. Czym są jednak te pozory w świecie, przez który wartkim strumieniem płyną ścieki historii, wymieszane z krwią i narkotykami?
Pośród tego brudu nie brakuje miejsca na piękno. Kiedy zapada zmierzch, zaczyna się nocne życie Berlina – zarówno to kulturalne, jak i przestępcze. Otrzymujemy prawdziwą wizualną ucztę. Wiele kadrów można wręcz oprawić w ramkę i powiesić na ścianie. Fraki, garnitury, wytworne suknie i eleganckie lokale – tego już nie ma, a „Babylon Berlin” jest wyrazem tęsknoty za właśnie takim światem, a raczej za jego estetyką i to mimo tego, że przecież nigdy go nie poznaliśmy. Sceniczne występy alter ego Svetlany Sorokiny (Severija Janušauskaitė) to coś, co przyprawia o gęsią skórkę. A to wszystko w świecie politycznych zawirowań, kurzu po jednej wojnie i w obrębie widma kolejnej. Pośród analogowego fermentu, o którym pisał Krzysztof Varga, zamachów, nielegalnej pornografii i berlińskiego półświatka. „Babylon Berlin” to dzieło wybitne.
Kurz brytyjskich ulic i dym z papierosów
Tym razem znaleźliśmy się po ciemnej stronie mocy – w sercu kryminalnej strony angielskiego Birmingham. Otacza nas dym z fabryk oraz z nałogowo wypalanych przez bohaterów papierosów. W barach strumieniami leje się szkocka i irlandzka whisky, a lokalny gang buduje swoje imperium, wchodząc bez pukania do świata wielkiej polityki. Na początku jednak żyje z ustawiania wyników wyścigów konnych i zysków z zakładów bukmacherskich. Wyprodukowany przez BBC serial nosi nazwę „Peaky Blinders”, tak samo, jak grupa, o której opowiada. O jej pierwowzorze pisał na łamach „Kongresów” Kazimierz Worsztynowicz.
Stojący na czele gangu Thomas Shelby (Cillian Murphy) jest jedną z najlepszych serialowych postaci. Przez 9 lat emisji (6 sezonów) stał się wręcz ikoną. Sceny, w których występuje jedynie on, są wybitnym teatrem jednego aktora. Dużą rolę odgrywa też charakteryzacja i przywiązywanie uwagi do detalu. Serial „Peaky Blinders” słynie ze scen, w których bohaterowie powoli ubierają się w garnitury, zapinają kołnierzyki, mankiety koszul na ozdobne spinki i zakładają kaszkiety z ukrytymi żyletkami. Towarzyszy temu muzyka, która, choć jest współczesna, idealnie wpasowuje się w klimat serialu. Usłyszymy między innymi Arctic Monkeys oraz Nicka Cave’a z zespołem The Bad Seeds.
„Jest Bóg i są Peaky Blinders”
Brytyjskie międzywojnie, podobnie do berlińskiego, przedstawione zostało w niezwykle atrakcyjny sposób i trudno nie odnieść wrażenia, że serial BBC był wzorem dla niemieckich twórców. Tutaj podróżujemy jednak między cygańskimi wozami cyrkowymi a londyńskimi salonami; między okopami we Francji a brytyjskim parlamentem. Peaky Blinders od samego początku noszą dobrze skrojone garnitury, które kontrastują z brudnym Small Heath. Spokojnie i w zamyśleniu przemierzają konno pełne błota ulice, nie brudząc sobie nawet butów. Aspirują do świata innego niż ten, w którym żyją. Ludzie muszą liczyć się z nimi tak samo, jak z Bogiem, bo to oni, po zdobyciu odpowiednich wpływów, sprawują realną władzę w Birmingham, podporządkowując sobie nawet policję.
Ponownie otrzymujemy prawdziwą wizualną ucztę. Serial BBC to pokaz kunsztu operatorskiego i charakteryzatorskiego. Obraz pełen jest metafor, a kreatywne wykorzystanie światłocieni, dymu i detali (zarówno tych w ubiorze, jak i w otoczeniu) sprawia, że każdy odcinek niemal pochłania się wzrokiem. Kostiumy bohaterów natomiast tak bardzo zakorzeniły się w popkulturze, że przywróciły modę na kaszkiety, trzyczęściowe garnitury i szeroko pojętą elegancję w stylu vintage.
Żydowski król
We wspomnianym wcześniej artykule z 2017 roku Krzysztof Varga stwierdził, że serial na miarę „Babylon Berlin” w Polsce nie mógłby powstać. A jednak powstał – trzy lata później. Mam tu na myśli adaptację „Króla” Szczepana Twardocha. Choć rzeczywiście niemiecka produkcja jest arcydziełem na skalę światową, to zrealizowany przez Canal+ serial nie ma w sobie ani grama kiczu i jest po prostu bardzo dobry.
Tym razem trafiamy na ulice i do kamienic Warszawy. Jest rok 1937, otaczają nas wszechobecne nastroje faszystowskie i antysemickie. Za wschodnią granicą rządzi Stalin, za zachodnią Hitler. Pośród tego wszystkiego żydowski bokser, Jakub Szapiro (Michał Żurawski), nazywa siebie królem Warszawy. Zdaje się odchodzić od zmysłów, a jedną z niewielu zdrowo myślących osób w jego otoczeniu i zdolnych się mu sprzeciwić, jest jego żona Emilia (Aleksandra Pisula). Międzywojenna, gangsterska Warszawa ma w sobie coś hipnotyzującego. Czymże jednak jest bycie samozwańczym królem wielkiego miasta w obliczu wiszącej na włosku wojny? Ekranizacja „Króla” to twórcza moc prozy Twardocha skondensowana w ośmiu odcinkach.
Moda na analog
Współczesna kultura ukazuje międzywojnie jako okres burzliwych przemian, walk ulicznych, małych i większych rewolucji. Otrzymujemy taki obraz tamtych czasów, w którym niebezpieczeństwo czyha za każdym rogiem, a śmierć jest czymś powszechnym. Mamy wręcz do czynienia z romantyzacją gangsterskiego życia. Z drugiej strony, oprócz wszechobecnego zła, jesteśmy świadkami dynamicznego rozwoju kultury masowej oraz rozrywki. Charleston, jazz, blues, garnitury, spinki do mankietów, wody kolońskie, wykwintne alkohole… Czy znane nam międzywojnie jest wyidealizowane? Na pewno. Jednak ja kupuję taki jego obraz, a popularność opisywanych wcześniej seriali sugeruje, że nie jestem w tym jedyny.
W pierwszej połowie ubiegłego wieku nie znano jeszcze konsumpcjonizmu, a przynajmniej nie w takiej postaci, w jakiej znamy go teraz. Stąd też przywiązywano większą wagę do przedmiotów, które, często wykonywane ręcznie, przez co unikatowe, miały służyć wiele lat, w przeciwieństwie do współczesnej, seryjnej produkcji. Może międzywojnie fascynuje nas dlatego, że wyraża naszą ukrytą tęsknotę za obecnością w naszym życiu czegoś stałego, nieprzemijającego? Na pewno inaczej postrzegalibyśmy upływający czas, gdybyśmy byli otoczeni tylko takimi przedmiotami, które służyć będą kolejnym pokoleniom, kiedy nas już nie będzie na tym świecie. Dlatego do łask wracają płyty winylowe, mechaniczne zegarki czy analogowe aparaty fotograficzne… a może to tylko kolejna chwilowa moda?
Fot. nagłówka: Babylon Berlin/ Frédéric Batier / X-Filme
O autorze
Student Dziennikarstwa międzynarodowego na Uniwersytecie Łódzkim. Pasjonat szeroko pojętej kultury, a także fotografii i wszystkiego, co jest vintage.