Przejdź do treści

Jak kino superbohaterskie przekonało widzów, że „Joker” jest arcydziełem

Joker grany przez Joaquin Phoenixa i napis na lustrze który Polacy mogliby wziąć do serca. Źródło: Warner Bros.

Premiera „Jokera” w roku 2019 spotkała się z kontrowersją. Film o zwykłym mieszkańcu przepełnionego brudem i korupcją miasta w Stanach Zjednoczonych, który przez borykające go choroby psychiczne rozpoczyna ścieżkę ku szaleństwu? Matko jedyna, a co jeśli ktoś to obejrzy i pomyśli, że dobrym pomysłem będzie kupienie rewolweru i zastrzelenie kogoś w metrze?! Przecież film o takiej tematyce nie powinien mieć prawa powstać, prawda? Rzecz tkwi w tym, że powstał. W roku 1976. Nazywa się „Taksówkarz” i mam wrażenie, że reżyser „Jokera”, Todd Philips, chciał emulować sukces dzieła Martina Scorsese. Jednak finalny efekt jest trochę… nieporadny.

Dekada przepełniona kinem superbohaterskim miała swoje efekty uboczne.

Rok 2019 był dużym rokiem dla kina. Premierę miał dziewiąty film Quentina Tarantino, „Pewnego razu… w Hollywood”, „Irlandczyk” wcześniej wspomnianego Martina Scorsese i, co było prawdopodobnie najgłośniejszym wydarzeniem w popkulturze, wielka premiera „Avengers: Koniec Gry”. Nic dziwnego – było to zwieńczenie wielkiej historii rozpisanej przez dziesięć lat na dwudziestu dwóch filmach. Filmy o superbohaterach spod szyldu Marvela zastąpiły opowieści o gangsterach, które zastąpiły z kolei ballady o kowbojach wypełniających się nawzajem ołowiem na ulicy jako największy gatunek Hollywood. Jednak dekada przepełniona średnio dwoma filmami o tylko superbohaterach Marvela (były w końcu jeszcze opowieści o sympatycznych jegomościach w pelerynach z uniwersum DC!) miała swoje efekty uboczne.

Spójrzmy na to z tej strony: jeśli stereotypowy mieszkaniec Stanów Zjednoczonych, który i tak już został „przyzwyczajony” do filmów pełnych akcji, wybuchów i innych wynalazków Michaela Baya zobaczy serię filmów między innymi o: nordyckim bogu burzy i piorunów, idealnym patriocie z niezniszczalnym frisbee i geniuszu w zbroi uzbrojonej po zęby laserami, rakietami i innymi gadżetami, które przysłowiowy James lubi najbardziej, to już nie będzie czuł wewnętrznej potrzeby, żeby chodzić do kina, zobaczyć inne filmy, prawda? Jak się okazuje, niekoniecznie, bowiem „Joker”, reklamowany jako świeża, oryginalna pozbawiona testosteronu i przede wszystkim: dojrzała opowieść o postaci z komiksów DC, zarobił miliard dolarów. Tak dokładnie to 1,74 miliardów, co oznacza, że zarobił więcej niż uwielbiany przez wielu (ze mną włącznie) „Mroczny Rycerz” Christophera Nolana (1,006 miliardów). Co ciekawe, obydwa filmy posiadają dwóch różnych, genialnych aktorów w roli nemezis człowieka nietoperza, Jokera (Heath Ledger u Nolana i Joaquin Phoenix u Philipsa), ale o ile sam uważam „Mrocznego Rycerza” za film bardzo dobry, to boli mnie powiedzieć, że „Joker” jest… średni.

Joaquin Phoenix w akcji. A przynajmniej w windzie. Źródło: Warner Bros.
Joaquin Phoenix w akcji. A przynajmniej w windzie. Fot. Warner Bros.

Inspiracja „Taksówkarzem”

Kiedy włączałem film, miałem nadzieję na coś, co faktycznie będzie oddechem świeżego powietrza wśród filmów o superbohaterach, naprawdę. Nie zrozumcie mnie źle; sam widziałem prawie wszystkie filmy Marvela i dalej je traktuję jako przyjemną, prostą rozrywkę, ale od „Końca Gry” ilość projektów marki Disneya przechodzi moje pojęcie. 7 filmów i 8 seriali? W rok? Serio? Mniejsza z tym – czas na poważny, dojrzały film o pozbawionym nadziei mężczyźnie, który poddaje się szaleństwie. Nie, nie „Taksówkarza” (chociaż w tym filmie też jest Robert De Niro!). „Joker” już od początku pokazuje nam jak nasz protagonista, Arthur Fleck, ma ciężko. Pracuje jako klaun do wynajęcia, a podczas pierwszej pracy polegającej na widowiskowym wywijaniu znakiem przed sklepem zostaje pobity przez grupkę nastolatków. Dzięki temu po pierwszych dziesięciu minutach filmu przeszedł mnie dreszcz strachu – czy ten film jest zupełnie pozbawiony subtelności i będzie próbował zrobić z Jokera postać sympatyczną? Wiedziałem, że film będzie z komiksów DC czerpał tylko nazwisko Wayne, miejsce akcji, jakim jest Gotham i pseudonim protagonisty, ponieważ w komiksach klaun jest dość nieprzyjemną postacią. Zdarzyło mu się, chociażby, raz ubić na śmierć za pomocą łomu piętnastolatka, a potem go jeszcze wysadził. Tak na wszelki wypadek. Jednakże jestem tu znów zmuszony porównać film do „Taksówkarza”, ponieważ jeśli ktoś widział obydwa filmy, to widać dość wyraźnie, że kino Todda Philipsa było zainspirowane tym od Martina Scorsese. Travis Bickle grany przez Roberta De Niro jest weteranem wojny w Wietnamie, cierpi na insomnię i jest zupełnie samotny, jednak jego droga do szaleństwa jest o wiele bardziej kręta i skomplikowana, niż ta Arthura Flecka. Bickle finalnie robi coś, co może być nazwane dobrym – uwalnia dwunastoletnią prostytutkę od jej alfonsów. W „Jokerze” jednak po tym, jak nierozpoznany wówczas Fleck zabija trzech biznesmenów w metrze, co później prowadzi do protestów, które jakimś cudem zrzeszają w ciągu kilku dni setki, jeśli nie tysiące ludzi, którzy podpalają Gotham, niszczą budynki (jako protest między innymi przeciw temu, że miasto jest w opłakanym stanie, bo nie ma przecież lepszego lekarstwa niż kij bejsbolowy) a jako ostateczny akt przemocy jeden z mieszkańców w masce klauna zastrzeliwuje małżeństwo na oczach ich syna. Brzmi znajomo? To dobrze, bo jest to oryginalne przedstawienie historii tego, jak „zrodził” się Batman, bowiem małżeństwem są Thomas i Martha Wayne, a przy życiu pozostaje ich syn, Bruce. Jest to akurat jeden z niewielu elementów filmu, który mi się podoba, ponieważ prezentuje on wizję, że Batman „powstał” przez Jokera, a nie na odwrót, jak to jest przedstawione zazwyczaj w komiksach.

Innym świetnym elementem w „Jokerze” jest gra aktorska. Joaquin Phoenix jest w tym filmie po prostu świetny. Sam aktor wspominał w wywiadach, że obserwował śmiech wywołany chorobami związanymi z obrażeniami mózgu i trzeba przyznać, że pomimo że Arthur Fleck się śmieje, widz czuje, że postać cierpi. Okazjonalne, krótkie momenty, w których pojawia się Robert De Niro, pokazują również, że pomimo wieku aktor dalej prezentuje klasę samą w sobie, nawet kiedy nie prowadzi kasyna w Las Vegas czy eliminuje każdego, kto był zamieszany w największy w historii Stanów napad. Aż smutne było zobaczyć, jak Fleck serwuje mu strzał w głowę pod koniec filmu.

Roześmiany Arthur Fleck i równie roześmiany Murray Franklin. Ach, śmiechu w tym filmie co nie miara. Fot. Warner Bros.
Roześmiany Arthur Fleck i równie roześmiany Murray Franklin. Ach, śmiechu w tym filmie co niemiara. Fot. Warner Bros.

Todd Philips przez cały film jest niezdecydowany, czy chce coś swoim filmem powiedzieć.

Skoro już o końcu mowa, to muszę wspomnieć tu o elemencie, który mnie w tym filmie zdenerwował najbardziej. Całość nie ma dobrego scenariusza; można go nazwać co najwyżej średnim. Wydarzenia prowadzące protagonistę przez ścieżkę szaleństwa są nieprzekonujące, pokazują się interesujące zwroty akcji, które są w następnej scenie zastąpione innym, jeszcze bardziej szalonym zwrotem akcji, który prowadzi do kolejnej sceny mającej na celu zaskoczyć widza (wątek ojca Arthura). Wydawałoby się, że Todd Philips szukał tylko sposobów na sztuczne stworzenie napięcia, ale najgorsze w tym wszystkim jest zakończenie, dające propozycję, że wszystkie wydarzenia przedstawione w filmie były tylko snem. A żeby każdy nie dostał szewskiej pasji, to Philips postanowił pokazać to w sposób pozostawiający zakończenie do interpretacji widza. Coś w stylu – och, cóż za zaskoczenie! „Taksówkarza”. Moje serdeczne gratulacje.

„Joker” jest filmem, który udaje coś, czym nie jest – podaje się za film głęboki i poruszający ważne tematy, podczas kiedy cierpi przez słabą historię i elementy fabuły tak powtarzalne i nieoryginalne, że ciężko się powstrzymywać od westchnień czy przewracania oczami podczas seansu. Jedynym, co ratuje film, jest aktorstwo Phoenixa, ale obawiam się, że sam aktor filmu arcydziełem nie czyni. Osobiście uważam, że gdyby „Joker” miał premierę przed szaleństwem wywołanym Filmowym Uniwersum Marvela, zostałby zignorowany i pominięty jako film średni, a nie okrzyknięty wielkim osiągnięciem kina, jakby wszystkiego, co film o klaunie z Gotham próbował zrobić, nie zrobił 43 lata temu „Taksówkarz”. Trochę ironiczne jest fakt, że Todd Philips jest również reżyserem „Kac Vegas”, bo po skończeniu „Jokera”, sam czułem się, z dość jakbym obudził się z uciążliwym kacem.

Fot. nagłówka: Warner Bros.

O autorze

Licealista i oddany fan starych kawałków oraz motoryzacji. Preferuje tematy luźniejsze i bardziej rozrywkowe.