Historia powstania „Gron gniewu” jest historią setek tysięcy ludzi, którzy zmuszeni zostali do porzucenia swoich domów i rozpoczęcia od nowa nędznego, tułaczego życia na wyschniętych ziemiach południowych Stanów Zjednoczonych w czasach Wielkiego Kryzysu. Lektura książki jest lekcją wrażliwości o niebywałej sile przebicia. Nie ma tu zbędnych słów, opisów i patosu, zaś realizm oddany prostotą, która emanuje przygnębiającym smutkiem, porusza do szpiku kości i zmusza do pochylenia się nad swoimi problemami, stawiając je w pryzmacie dramatu całego narodu. Powieść stanowi swoisty hołd dla uciemiężonych oraz jest historycznym reportażem walki o lepsze jutro. John Steinbeck, autor powieści, nie pisał swego największego dzieła na podstawie doniesień czy czyichś doświadczeń – materiał na książkę zebrał, gdy sam, wykonując tytaniczną pracę w skwarze słońca, zbierał bawełnę pod San Joaquin. Ukończył ją w 1938 roku i wydał rok później nakładem redakcji Viking Press. Zalążkiem tej powieści są fragmenty sprawozdań, które wysyłał do dziennika „San Francisco News”; niektóre z nich trafiły do końcowej wersji powieści. Została ona nagrodzona nagrodą Pulitzera, National Book Award, a także przyczyniła się do najważniejszego sukcesu Steinbecka, które miało miejsce w 1962 roku – przyznania mu Literackiej Nagrody Nobla.
Skoro już mowa o tym, z czego składają się „Grona Gniewu”, pomówmy nieco o budowie tej książki. Rozdziały o numerze nieparzystym są opisem świata przedstawionego – ciężkim, pełnym kurzu i pustym obrazem dotkniętych suszą Stanów Zjednoczonych a także postronnych osób codziennie starających się bytować mimo niesprzyjających warunków. Poznajemy tam m.in: Dużego Billa – kierowcę ciężarówki czy Mae – kelnerkę przydrożnej restauracji wspomagającą biedaków bochenkami chleba. Rozdziały nieparzyste stanowią przerywnik dla głównej fabuły (nie mają one bezpośredniego związku z głównym wątkiem), jednak są równie kluczowe – zwiększają immersję czytelnika, przybliżając mu czerwoność uprawnej ziemi i zapach potu z krwią oraz problemy, o które trudno w dzisiejszym świecie. Steinbeck podkreśla w tych rozdziałach jednoczesną pustkę wewnętrzną tułaczy, pełnych niepewności i bezsilności, z drugiej jednak nakreślając, że mając cel wszystko schodzi na dalszy plan i dopóki nie wyczerpie się wszelkich nadziei, warto walczyć; mimo, iż przyszło im żyć w czasach, gdy człowiek wart jest mniej niż skrzynka owoców, nie mogą poddać się przyrodzie i wrogim im, ustawionym życiowo ludziom ciemiężących ich co krok.
Główna oś wydarzeń przedstawionych w książce opiera się na historii rodziny Joadów. Na początku książki poznajemy pierwszego jej członka, Toma, który osadzony za morderstwo wychodzi na wolność w ramach zwolnienia warunkowego. Z racji odsiadki nie był na bieżąco z wydarzeniami ostatnich lat. Podwożący go w okolice rodzinnych stron kierowca ciężarówki streszcza mu poczynania właścicieli ziem, lecz Tom z początku nie jest w stanie pojąć szczerości jego słów. Dopiero, gdy dotarł na wyschnięte pola obrośnięte gdzieniegdzie pędami bawełny i spotkał znajomego pastora, a ten opowiedział mu całą historię i ukazał zniszczony dom, dotarło do niego, jak człowiek stał się człowiekowi wilkiem – znajomy rodziny, zatrudniony jako pracownik rolniczy właścicieli pól zniszczył kombajnem ich posesję i wszystkie okoliczne ziemię pod zasiew bawełny, a jego rodzina, dręczona reperkusjami właścicieli, uciekła do domu Wuja Johna kilkadziesiąt mil dalej. W nocy odczuł na własnej skórze, że stał się wrogiem na swojej dawnej rodzinnej ziemi – gdy rozpalili ognisko, ludzie szeryfa przyjechali i próbowali ich złapać, nie szczędząc amunicji. Nie mógł uwierzyć, że ludzie muszą znów wracać do czasów pierwotnych – jego sąsiad, Muley, którego cała rodzina uciekła przed oprawcami, pozostał w swoim domu i żyje niczym koczownik jedząc dary lasu i polując na drobną zwierzynę. Osobiście za serce ujął mnie opis posiłku ze świeżo złowionego królika, który, niczym świąteczna potrawa, pożywił ich na środku pola bawełny. Nie mogłem zrozumieć, jak można doprowadzić ludzi do takiego stanu życia kosztem kilku dolarów za nędzne rośliny.
Gdy dotarł z pastorem na posesję wuja Johna ujrzał na nowo całą rodzinę – braci, ciężarną siostrę, szwagra, rodziców, dziadków. Już wtedy zaczął rozumieć, co tak naprawdę jest dla niego ważne, choć do tej pory nie zdawał sobie z tego sprawy – tą rzeczy była rodzina. Steinbeck z niebywałą przenikliwością opisuje w kolejnych rozdziałach każdego z członków rodziny, nie szczędząc na nikogo czasu, prezentując indywidualne portrety psychologiczne. Przedstawił punkt widzenia każdego z pokoleń na obecną sytuację i wykreował mocne osobowości rodzinne. Steinbeck nie opisywał dokładnie tylko ludzi – nie umiem odszukać w pamięci pisarza, który prawie cały rozdział poświęcił żółwiowi powoli pokonującemu drogę, którą ma pod sobą. Mimo wrażenia, że nie wnosi to niczego do akcji, tak naprawdę jest metaforą losów bohaterów „Gron gniewu” którzy prą do przodu mając nadzieję, że za następnym zakrętem znajdą spokój i szansę na lepsze życie.
Mi z członków rodziny najbardziej spodobał się Al Joad, brat Toma, szesnastoletni, dobrze zbudowany chłopak pełniący w rodzinie funkcję specjalisty od samochodów, który pragnął odnaleźć się w chaosie kryzysu i dostać pracę w warsztacie, by rozwijać swoją pasję. Drugą z jego pasji były kobiety, do których od najmłodszych lat czuł niebywałą sympatię, tak jak płeć przeciwna do niego. Mimo tego, iż był dość młody, był bardzo dojrzały jak na swój wiek, co pokazał w wielu późniejszych sytuacjach, biorąc na swoje barki opiekę nad rodzinnym samochodem i nie pomijając swoim wzrokiem żadnego członka rodziny. Nie sposób nie stwierdzić, że jest to postać do swego rodzaju naśladowania. Drugą z mocnych osobowości stanowiła matka braci, która ani na chwilę nie przestała być głową rodziny – organizowała posiłki, wydawała polecenie każdemu z bliskich, rozdzielała żywność i decydowała, gdzie należy pojechać, co zrobić i z kim rozmawiać. Ojciec Toma z własnej woli oddał swojej żonie „dowództwo”, zmęczony trudem pracy i zamartwianiem się nad przyszłością. Pisarz w tym momencie zbudował niesamowitą więź z odbiorcą, dając mu w pewien sposób wybór pomiędzy ulubionymi bohaterami – narracja prowadzona jest w sposób przemienny, każdy z bohaterów ma swoje „pięć minut”, a powieść toczona jest z ich perspektywy. To, jak na swoje czasy, dość rewolucyjne posunięcie twórcze, które przypadło krytykom do gustu.
Po kilku dniach od przybycia Toma do domu wuja rodzina postanawia, z bólem serca, pozostawić rodzinne domy i wyruszyć w nieznane, ku nowemu życiu, targnięci ulotkami i plotkami o żyznych ziemiach Kalifornii, gdzie będzie można uczciwie zarobić, gdzie mieszkać i nie bać się o bezpieczeństwo swojej rodziny. Już wtedy Steinbeck zaczyna w swoim stylu grać na emocjach u czytelnika; Zasiewa w jego sercu ziarenko nadziei, którego rozwój nie jest od razu znany. Rozpoczyna się największa walka w życiu rodziny Joadów – z codziennością, z losem, z ludźmi, z psującym się samochodem, z brakiem pieniędzy, z własnymi myślami. Auto prowadzone na zmianę przez Toma i Ala zmierza powoli w kierunku wyśnionego raju. Dręczy ich niepewność, lęk i brak sił, jednak na duchu podnosi ich właśnie nadzieja i twarda ręka matki, która nie pozwala na zwątpienie, choć sama przyznaje przed sobą, że nieco się boi.
Podróż rodziny Joadów to podróż pełna obsesji, gdzie każdego dnia jedyne, co ich trzyma, to iluzoryczna nadzieja o tak prozaicznych rzecz jak dom, pracy dla każdego i codzienny posiłek. Pragną, by siłą własnych rąk zbudować swoją przyszłość, chcą pracować i żyć, chcą godnie przejść przez życie – z podniesioną głową. Wraz z postępem fabuły wszystko to zostanie im zabrane, wyrwane, a ich nadzieja słabnie. Wpierw odchodzi dziadek, William James, który według słów pastora „umarł w momencie, gdy został siłą wsadzony do ciężarówki, nie mogąc pogodzić się z opuszczeniem rodzinnej ziemi. On nigdy nie wyjechał i na zawsze pozostał we wsi pod Sallisaw”. By uciułać kilka dolarów zakopują go przy drodze w Kansas z wszelką możliwą godnością. Kilka dni później, nękana paranoicznymi wizjami i panicznym strachem, na apopleksję umiera jego żona. Rodzina wydaje ostatnie oszczędzone pieniądze na jej pogrzeb, by choć ona została godnie pochowana. Rodzina, choć sparaliżowana, nie próbuje się cofać i łącząc się z młodym małżeństwem Willsonów kontynuuje podróż ku swej Ziemi Obiecanej. Później opuszcza ich też Noah, najstarszy brat, który ma dość tułaczki i woli żyć jak nędzarz nad rzeką Kolorado łowiąc ryby niż jechać w nieznane, jego zdaniem obciążając tylko sobą rodzina. Matka, choć smutna, przyjmuje to z godnością i stara się uratować pozostałą rodzinę. Czytając jej słowa, przypomniała mi się jedna z postaci książki Tomasza Manna „Buddenbrookowie”, która także chciała za wszelką cenę, mimo wszelkich przeciwności, ratować rodzinę, bo to ona jest w życiu najważniejsza.
Bohaterowie książki, podróżując po Ameryce, są świadkami niebywałej skali paradoksu – wraz z setkami innych tułaczy podróżują krainami pełnymi pól, gdzie wyrzuca się dojrzałe owoce, by te zgniły. Widzą ludzi, którzy zakopują w wapiennych dołach świeże zwierzęce tusze – mięso, które wykarmiłoby wiele takich rodzin jak Joadowie, dało pokarm zwierzętom i pozwoliło obrastać w dobrobyt, podczas gdy oni zmuszeni byli jeść proste placki czy odpadki. Obserwują brutalny i bezsensowny świat krwiożerczej odmiany kapitalizmu, gdzie nie ma nic za darmo, a tam, gdzie rządzi kult pieniądza, nie ma miejsca na sentymenty i szacunek do drugiego człowieka. Człowiek staje się tylko narzędziem, by za piętnaście nędznych centów cały dzień zbierać bawełnę, będąc zmuszonym do tytanicznej pracy na utrzymanie rodziny.
Dotarłszy do Kalifornii nie odnajdują raju, o którym marzyli – widzą porzucone pola, nędzników i ubóstwo, od którego uciekali. W Kalifornii tworzy się kalejdoskop osobowości, a przez tutejszych każdy obcy jest traktowany z pogardą. Jedną z największych obelg staje się pochodzenie – „Oklakiem” obraża się dzieci i starców, uważa za gorszych, przeznaczonych do pracy pod jarzmem bogaczy. Nawet, gdy Joadowie trafiają do z pozoru bezpiecznego obozu rządowego, gdzie mają dostęp do ciepłej wody, normalnych toalet i w miarę spokojnego życia, narażeni są na wrogość ze strony właścicieli pól, którzy chcą zniszczyć ich i tak smutne życie, nie pozwalając im na odbudowanie sił witalnych. Choć co tydzień organizuje się potańcówki, a ludność zrzeszona jest w związki i organizacje darzące każdego pomocną ręką, dalej nie ma pracy, żywności i całkowitego bezpieczeństwa. Tom wraz ze strażnikami obozu zmuszony jest odpierać podstępne ataki ludzi zrzeszonych wokół szeryfów będących na sznurku magnatów ziemskich, wykorzystujących ludzi jak woły. Decyzja matki nie jest łatwa, lecz opuszczają obóz i znów ruszają w nieznane.
W „Gronach Gniewu” Steinbeck ukazuje kruchą i okrutną kondycję społeczeństwa. Przez pryzmat zwyczajnej rodziny z Oklahomy widzimy zmieniające się morale całej pogrążonej w krajowym kryzysie społeczności. Jest to w pewien sposób manifest przeciwko wyzyskowi, który w tak skonstruowanym świecie kapitalizmu tylko dręczy i tłamsi jednostkę. Manifest ten staje się kluczowy w momencie, gdy ciężarówka prowadzona przez Toma trafia na tereny właściciela pól brzoskwiń, uprzednio przebijając przez tajemnicze ludzkie zgromadzenie. Rodzina zaprzęgnięta zostaje do zbioru owoców za absurdalne pięć centów za skrzynię. Tom, po ciężkim dniu przy zbiorze, przechadza się po obozie i napotyka zagubionego w akcji pastora, który został organizatorem strajku, który poprzedniego dnia blokował ulicę. Tom, po długich miesiącach słuchania kazań pastora, który stracił wiarę w Boga i samego siebie dochodzi dzięki jego słowom do ostatecznego przekonania, że nie można dawać się ciemiężyć, a sposobem na poprawienie swojego stanu jest opór. Pastor ostrzega go, że jeżeli ich strajk zostanie rozbity, zaczną płacić im połowę kwoty za skrzynkę, choć i tak przymierali już głodem. Organizatorzy strajku zostają dopadnięci, a Tom, tknięty słowami pastora zabitego chwilę wcześniej przez właścicieli terenów, sam uśmierca strażnika i musi się ukrywać. Trafia do domku rodziny i ukrywa, dopóki matka znów nie postanawia zarządzić ucieczki. Tom jest teraz poszukiwany jako recydywista. Pisarz w tych rozdziałach w unikalny i ponadczasowy sposób wyraził przekonanie, że jednostka silniejsza jest niczym przeciw grupie i poddanie się nie jest rozwiązaniem. Gdy setki osób staną przeciwko dziesiątce, będzie można realnie walczyć o poprawę bytowania. Coraz mocniej widać po Joadach, że mają dość rozstawiania ich po kątach.
Ten bunt z resztą nasila się od samego początku powieści, gdy narrator wprowadza nas w ten zatęchły, pełen niesprawiedliwości i bezsensu świat, biegnący ślepo za zyskiem. Wszystko krzyczy o sprzeciwienie nieludzkim warunkom, przeciwko przymusowym wysiedleniu, zmuszaniu do tułaczki, przeciwko urągającym godności płacom, tak niskim, że cała rodzina tyra w pocie czoła od świtu do zmierzchu i może kupić za to jedynie składniki na bardzo skromną kolację. Z czasem za te same pieniądze może kupić tylko mniej i mniej. Podczas czytania powieści Grona Gniewu, rodzi się w nas sprzeciw, rodzi się krzyk, który jeszcze długo nie chce nas opuścić. Widzimy sami i możemy doszukać się szczątkowej analogii do czasów dzisiejszych, gdzie za taką samą pracę możemy kupić już coraz mniej, a państwo mydląc oczy wcale nie pomaga. „Grona Gniewu” wymykają się oczywistym interpretacjom. Każdy z nas po przeczytaniu tej powieści stanie przed odmiennymi refleksjami, które w obecnych czasach stają się także refleksjami o naszym położeniu, o obecnej sytuacji gospodarczej i sytuacji politycznej, także w kontekście wojny na Ukrainie.
Steinbeck prezentuje w „Gronach gniewu” wszelkie paradoksy, nie tylko w świecie, ale przede wszystkim rodzinie. To, że mężczyźni osłabli na rzecz kobiet, które nie miały innego wyjścia, jak tylko przeć do przodu i nieść potworne ciężary na swoich barkach. To matka Joad wyłania się z „Gron Gniewu” jako postać bezkompromisowa, waleczna i tak cierpiąca, że ogrom tego cierpienia i straty wisi nad nią jak czarny całun. Przeżyła tak wiele, ale dostosowała się do zmieniającego się świata i do zmiany hierarchii we własnej rodzinie. Wysunęła się na jej przód, by spajać ją i jednoczyć, grzmiąc przy tym, że rozłam oznacza koniec. Jest uosobieniem motta opowiadania Ernesta Hemingwaya „Stary człowiek i morze”, skąd pochodzą słowa „Człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać”. Jej mąż mógł tylko zaciskać pięści i przyznawać rację, harując w polu. Zawierzył jej całym swoim życiem i w niej jedynej widział przyszłość.
Autor zakończył powieść swoistą parabolą, która kwitła przez całe jej trwanie. Ciężarna siostra Toma, Rosasharn, w mojej opinii została przedstawiona przez pisarza jako alegoria Ameryki. Mimo swojego stanu była z początku pełna ideałów, zakochana w swoim mężu, by później zostać przez niego porzucona (Connie, jej mąż, pewnego dnia opuszcza rodzinę i ślad po nim ginie), następnie z racji postępującej ciąży uważana za obiekt opieki, lecz stale wykorzystywana do pracy, niesłuchana, traktowana jak powietrze, niedożywiona, zaniedbana i stale smutna rodzi w nędznym, chłodnym wagonie kolejowym martwe dziecko – tak jak Ameryka zrodziła zniszczone dzieci, które zdegradowały ziemię utrzymującą ich przy życiu. Nieświadomie lub z pełną przekorą zagłodzili swoją karmicielkę, zatykając pępowinę pychą i rozrzutnością, gnuśnym obnoszeniem się swą wyższością, lekceważąc wszystko co ich nie dotyczyło. I gdy mężczyźni zajęci byli zbieraniem bawełny lub kopaniem prowizorycznych wałów ratujących wagony przed zalaniem, to matka była przy Rosasharn i nieprzejęta zbytnio faktem narodzin martwego wnuczęcia stwierdziła, że „tak po prostu miało być” i należy dalej walczyć.
I choć nie jest nam dane poznać do końca losów rodziny Joadów możemy się domyślać, że nic tam nie zostanie zaprzepaszczone – Tom przestanie się ukrywać z obawy przed powrotem do więzienia, ojciec odzyska pewność siebie i znów stanie się głową rodziny, wuj John na dobre zaprzestanie upijać się z tęsknoty za lepszym sobą, Noah ułoży życie nad Kolorado, Rosasharn znajdzie lepszego męża i założy rodzinę, Al wyjdzie za zakochaną w nim córkę sąsiadów z wagonu, mali Ruthie i Winfield wyrosną na dojrzałych ludzi, a matka w końcu będzie mogła odpocząć, nie martwiąc się o los swojej rodziny. Mimo, że powieść w żadnym stopniu nie prognozuje poprawy pogody, targanej na przemian klęskami suszy i powodzi, nie obiecuje polepszenia warunków pracy i płac za nią ani nie zwróci zniszczonych domów oraz rodzin, mimo tego wszystkiego możemy się domyślać, że nikt z rodziny Joadów od tej pory nie upadnie znów i nie pogrąży się w smutku – bo przecież nadzieja jest jak słońce zachodzące nad horyzontem – mimo, iż wiemy, że się ukrywa, to tak naprawdę istnieje zawsze i wraca z tym samym nasileniem. A przecież kiedyś musi przyjść wybawienie, nawet takie, jakiego sobie nie wyobrażaliśmy.
O autorze
Student administracji na UKSW, pisarz-amator, zapalony fan literatury, wiedzy ogólnej i ciężkiej muzyki. Z przekonań lesefer i domator.