24 lutego 2022 roku oczy całego świata po raz kolejny zwróciły się ku Europie – na kontynencie, który niemal cały XX wiek stanowił źródło ogarniających cały świat napięć i milionów ofiar, ponownie rozgorzała wojna. Konflikt rozgrywający się od półtora roku na ukraińskich ziemiach przyciągnął więcej uwagi niż jakiekolwiek inne starcie zbrojne na przestrzeni ostatnich dekad. Cały świat, w szczególności w początkowych miesiącach rosyjskiej agresji, z uwagą obserwował rozwój sytuacji na wschodzie Europy, której zawirowania w bezpośredni sposób oddziaływały na cały szereg mechanizmów rządzących globalną gospodarką.
Po półtora roku walk jasnym stał się jednak pewien paradoks: wojna w Ukrainie, ponownie stawiająca Europę w centrum wydarzeń, przyspieszyła jedynie jej dalszą marginalizację. Coraz więcej ludzi zaczęło odczuwać ciężar losów świata przesuwający się raczej na południową część planety – świadomość ta, przytłaczająca i szokująca, stanowiła jeden z impulsów, które poprzedziły dyplomatyczny rozkwit Europy – nawet jeśli wciąż nieco jeszcze kulejący. Ciągnąca się dekadami ogłuszająca pustka, która pozostała po upadku walczącego całą zimną wojnę o wpływy w państwach globalnego południa ZSRR, nagle się zapełniła do granic swych możliwości – a przynajmniej nagle to dostrzeżono. Nie są to tylko rosyjskie ingerencje w Afryce czy Ameryce Łacińskiej: coraz agresywniejszymi jawią się działania chińskie, a prawa głosu domagają się także Indie czy Brazylia. Po raz pierwszy w ciągu ostatnich lat zdaje się też, iż zmniejsza się dominacja dużych graczy. Uważnie obserwując zmagania światowych potęg, także i mniejsze państwa zdają sobie sprawę z własnej wartości i możliwości, jakie przed nimi się otwierają.
Wszystko to przypomina Europie o arystotelesowskiej koncepcji prawdy. Zgodnie z tym założeniem jest nią to, co koresponduje z rzeczywistością; wszystko inne natomiast jest fałszem. Nadzieja, iż Europa pozostanie istotna wyłącznie dlatego, iż jest Europą, dawno straciła resztki rzetelnych podstaw. Jedynym sposobem na utrzymanie jej znaczenia jest pozostanie widocznym, utrzymanie własnych wpływów i możliwości dostosowywania się do zmieniającego się świata i jego graczy. Stary Kontynent będzie silny dopóty, dopóki namacalne będą jego wpływy poparte rzetelnymi podstawami. Historyczne pretensje nie znajdują dla siebie miejsca w nowym, dynamicznym świecie, gdzie własne miejsce należy sobie wywalczyć.
BORGESOWSKA MNOGOŚĆ ŚWIATÓW
Jednakże świat ten zdaje się być miejscem zupełnie innym w zależności od miejsca, z jakiego się go ogląda: innym jest on dla przeciętnego Argentyńczyka, a innym dla Polaka czy Francuza. Choć stwierdzenie to można uznać za kłujący w oczy truizm, zdaje się, iż rzadko kiedy uwidaczniał się on tak, jak w ostatnim czasie. Różnica w narracji, z którą utożsamiają się mieszkańcy obu kontynentów, stała się nie tylko niezręczną rozbieżnością poglądów, lecz skuteczną blokadą, uniemożliwiającą osiągnięcie konkretniejszych porozumień.
A zdaje się, iż ich potrzeba tylko rośnie. W europejskiej debacie publicznej coraz więcej mówi się o państwach Ameryki Łacińskiej. Do tzw. „mainstreamu” temat po raz pierwszy na poważnie wszedł, gdy w zeszłym roku Europa, szukając głosów zdecydowanego potępienia rosyjskich działań w Ukrainie, ze strony amerykańskiej spotkała się w najlepszym przypadku z uprzejmą rezerwą. Apogeum kolektywnego europejskiego oburzenia osiągano niemal za każdym razem, gdy świat obiegała nowa wypowiedź papieża Franciszka, krytykującego „szczekanie NATO pod drzwiami Rosji” czy promującego symboliczne wielkanocne pojednanie między Ukrainą a Rosjanką – mniej więcej w tym samym czasie, gdy na odbitych ukraińskich ziemiach odkrywano masowe groby i leczono torturowanych za okupacji rosyjskiej mieszkańców.
Jednak ów irytująco ambiwalentny głos, stanowiący w pewnym sensie reprezentację mentalnych schematów dominujących w wielu krajach Globalnego Południa, nie zniechęcił bynajmniej do dalszych rokowań z państwami Ameryki Południowej. Do mainstreamu temat ten wdarł się ponownie wraz z nastaniem hiszpańskiej prezydencji w Radzie UE. Kolonialna przeszłość Hiszpanii, a także ogromne podobieństwa kulturowe umożliwiły utrzymanie części swoich wpływów w tamtej części świata. Z całej Europy to właśnie Madryt przez lata mógł szczycić się największą znajomością tamtego regionu i intensywnymi kontaktami z jego państwami.
Nadzieje polityków i komentatorów na nowe otwarcie ku południu nie były próżne: niedługo po objęciu prezydentury przez Hiszpanię w Brukseli odbył się szczyt UE-CELAC – pierwszy raz od ośmiu lat gromadzący liderów europejskich oraz przedstawicieli państw latynoamerykańskich i karaibskich. UE ma w tym regionie liczne interesy: wraz z ekspansją chińskich wpływów i światową polaryzacją, wywołaną rosyjską agresją na Ukrainę, Unia musi upewnić się, czy jej głos nie zginie w natłoku sprzecznych ze sobą wypowiedzi i uczyni ją istotnym graczem w tamtej części świata. Jest to jednak zadanie trudniejsze, niż można by na pierwszy rzut oka przypuszczać: UE jest pierwszym inwestorem w regionie, a w kolejnych latach na dalszy rozwój tych terenów planuje przeznaczyć kolejne 45 mld euro. Jednakże pozostaje dopiero trzecim partnerem handlowym – po USA i Chinach. Dysproporcja ta zwalczana ma być umową o wolnym handlu UE-Mercosur, tj. z Brazylią, Paragwajem, Urugwajem i Argentyną. Pomóc ma w tym także projekt Global Gateway, mający na celu dalsze inwestycje w regionie i stanowiący przeciwwagę dla chińskiej Inicjatywy Pasa i Szlaku.
Wraz z rozwojem wysokich technologii i potrzebą dywersyfikacji zwiększyło się także zainteresowanie surowcami, w które obfituje kontynent Ameryki Łacińskiej. Jednym z osiągnięć szczytu w Brukseli było podpisanie z Chile umowy dotyczącej dostępnych tam materiałów, a także porozumień w sprawie energetycznej kooperacji z Argentyną i Urugwajem.
Informacje te zniknęły jednak w zamieszaniu wywołanym deklaracją, jaką planowano opublikować na zakończenie rozmów. Oświadczenie mające na celu potępienie rosyjskiej agresji na Ukrainę stało się kością niezgody między europejskimi i amerykańskimi przywódcami, wyrażającymi znacznie odmienne poglądy odnośnie kluczowych elementów rosyjsko-ukraińskiego konfliktu. Po tym, co sprawiało wrażenie dość męczących rozmów, zgodzono się na wersję, zgodnie z którą uczestnicy spotkania wyrażają głębokie zaniepokojenie wojną przeciwko Ukrainie, wywołującej ogromne ludzkie cierpienie, naruszającej globalne łańcuchy dostaw, zwiększającej inflację i problemy z bezpieczeństwem żywieniowym.
Relacje z toczonych negocjacji, a także gorzkie wypowiedzi części przywódców, przysłoniły wszelkie inne informacje dotyczące szczytu. Europejskie próby, by wyjść z inicjatywą do państw Ameryki Łacińskiej, napotkały barierę, której przekroczenie zdaje się być na ten moment niemożliwe. Choć spotkanie przyniosło pewne sukcesy, wzajemne resentymenty i nieporozumienia zdają się przeważać obecnie nad wszelkimi korzyściami, jakie płynąć mogą ze współpracy między państwami obu regionów. Upływ czasu czynić jednak będzie wzajemne zrozumienie coraz trudniejszym, podczas gdy potrzeba współpracy z krajami Ameryki może już tylko rosnąć. Możliwości, jakie Europejczykom oferują rozwijające się państwa południowej hemisfery, pozostają zbyt znaczące, by odwrócić się plecami do całego regionu. Szczyt z państwami CELAC, a także poprzedzająca go wizyta Ursuli von der Leyen w Ameryce Łacińskiej czy spotkanie Emmanuela Macrona z brazylijskim prezydentem Lulą wskazują wyraźnie na to, iż jest to dopiero początek, a nie koniec europejskiej ofensywy dyplomatycznej w tamtej części świata. Szczególnie, iż amerykańscy liderzy nie są jedynymi trudnymi przywódcami, którzy cieszyć się mogą ostatnio europejskim zainteresowaniem.
Ursula Von der Leyen w Brazylii podczas spotkania z prezdentem Lulą de Silva, 12 czerwca 2023 /ASSOCIATED PRESS
INDYJSKI SEN
Dla Narendry Modiego dawno minęły czasy międzynarodowej izolacji. Wywodzący się ze skrajnie nacjonalistycznych środowisk, indyjski premier przez długi czas nie miał prawa wstępu do USA z powodu swojej obojętności wobec pogromu indyjskich muzułmanów, do którego doszło w zarządzanej przez niego prowincji Gujarat w 2002 roku. Choć liczbę ofiar tej akcji szacuje się na ponad tysiąc, nie wystarczyły one, by uniemożliwić mu zostanie liderem Indii w 2014 roku i przemianę z dyplomatycznego pariasa w jednego z najbardziej rozchwytywanych światowych polityków.
Uwaga, którą nagle obdarzono indyjskiego przywódcę, przyszła do niego przy okazji intensyfikacji ograniczeń we własnym kraju, co sprowokowało liczne oskarżenia Modiego o posiadanie „autorytarnych skłonności”. Jednak próby wpływania na wolność słowa czy wyznania w jego ojczyźnie dalej jawią się Europejczykom jako znacznie bardziej akceptowalne niż to, co od objęcia przywództwa przez Xi Jinpinga robią Chiny. Coraz większa centralizacja władzy w Pekinie, prowadzona przez nią agresywna dyplomacja, a przede wszystkim jednak bolesne doświadczenia z zeszłorocznego „decouplingu” z Rosją stanowiły impuls do prób dywersyfikacji europejskich gospodarek, które do dziś pozostają znacznie uzależnione od Chin. Idealnym rozwiązaniem tego problemu jawią się Indie: ambitne, szybko rozwijające się, z wykształconymi specjalistami w dziedzinie IT i znacznie mniejszym ryzykiem niż to, którym obarczone są dziś próby prowadzenia biznesu w Państwie Środka. Mają one także jeden, dodatkowy atut: w świetle odrodzonego chińskiego ekspansjonizmu niebagatelnym staje się fakt, iż mimo wspólnej aktywności w formacie BRICS, Pekin i Delhi uwikłane są w sieć wzajemnych oskarżeń i pretensji, także terytorialnych. Indyjski lęk przed Chinami i próby tworzenia dla nich przeciwwagi zdają się być dokładnie tym, czego potrzebuje obecnie zachód.
Powoduje to, iż w prasie regularnie natknąć można się na informacje o nowych zachodnich inwestycjach, przenoszonych do Indii z Chin bądź od początku dla nich przeznaczonych. Zarówno firmy high-tech, jak choćby Apple, jak i mniej wyrafinowane spółki znajdują na Półwyspie Indyjskim klimat biznesowy odpowiadający ich potrzebom.
Nie jest to jednak jedynie oddolna inicjatywa inwestorów: takie posunięcia promowane są także przez europejskich przywódców na najwyższym szczeblu, żywotnie zainteresowanych zacieśnianiem relacji z Nowym Delhi. Widać w ich działaniach natomiast mniej kolektywnego ducha, który napędzał nawiązywanie bliższych stosunków z państwami Ameryki Łacińskiej. W relacjach między europejskimi liderami a indyjskim przywódcą widać znacznie więcej osobistych ambicji, których celem jest wywalczenie uprzywilejowanej pozycji własnego kraju, aniżeli prób tworzenia wspólnego, europejskiego frontu.
Najjaskrawszym przypadkiem takich działań będzie chociażby ostatnia aktywność Emmanuela Macrona, francuskiego przywódcy, którego kraj od dawna chwalić się mógł bliskimi stosunkami z Indiami. Teraz robi on wszystko, by więzi te zacieśniać jeszcze bardziej, co uwidoczniło się choćby w bezprecedensowej decyzji o zaproszeniu Narendry Modiego na obchody 14 lipca, narodowego święta Francji. Mimo, iż niewiele wcześniej nad Sekwaną w ferworze protestów płonęły sklepy i samochody, a decyzja o przyjęciu indyjskiego przywódcy spotkała się z oburzeniem wielu intelektualistów i komentatorów, nic nie przeszkodziło w hucznym świętowaniu francuskiej niezależności u boku indyjskich żołnierzy, defilujących nad Sekwaną przed własnym premierem.
Te nieskrywane wyrazy wzajemnego uznania między przywódcami stanowią jednocześnie wyraz silnych więzi historycznych i ambitnych planów na przyszłość. Indie, będące francuskim „partnerem strategicznym” od czasu wizyty prezydenta Chiraca, pokładały we Francuzach dużo zaufania – i vice versa. Paryż był jedną z nielicznych zachodnich stolic, z której nie popłynęły słowa potępienia wobec indyjskich testów nuklearnych; co więcej, od lat przykłada się on do rozwoju tamtejszych wojsk, będąc drugim największym dostawcą broni – zaraz po Rosji. Także podczas obchodów 14 lipca uzgodniono kolejną sprzedaż 26 samolotów Rafale i trzech łodzi podwodnych.
Indyjska ambiwalencja w stosunku do ogarniających cały świat napięć w Paryżu odbierana jest raczej jako intrygujące wyzwanie i zachęta do dalszego zbliżenia z Indiami aniżeli ich porzucenia. Wspólne obchody stanowią kolejny krok na drodze ku zacieśnianiu współpracy ekonomicznej, militarnej i strategicznej, dając dowód rosnącego znaczenia pozakontynentalnych partnerów w europejskich strategiach bezpieczeństwa – zarówno wojskowego, jak i gospodarczego.
W szczególności, iż Francja nie jest jedyna – do Indii wybierają się także delegacje z innych państw europejskich, jak choćby z Niemiec. Europejczykom nie udaje się dłużej zamykać oczu na fakt, iż to nie Stary Kontynent znajduje się już w centrum uwagi świata, a dobre relacje z Indiami zdają się być sposobem na przynajmniej częściowe rozwiązanie tego problemu. W obliczu wciąż rosnącej konkurencyjności Nowego Delhi, a także coraz wyraźniejszego zwrotu całego świata ku Globalnemu Południu – a w szczególności regionu Indopacyfiku – rola Narendry Modiego staje się dla Europejczyków nie do przecenienia.
MASOWE WYBACZENIE
Symbolem tego zwrotu stanowić może zbiorowe, europejskie otwarcie się na pozakontynentalnych przywódców, których jeszcze dekadę temu postrzegano by jako niegodne uściski dłoni. Jest to nie tylko brazylijski prezydent Lula de Silva, aktywny od początku swojej prezydentury w uwzględniającym m.in. Chiny i Rosję formacie BRICS, czy skrajnie prawicowy Narendra Modi. Z otwartymi ramionami wita się także Mohammeda bin Salmana, nazywanego często po prostu „MBS” – przywódcę Arabii Saudyjskiej, który na swą niesławę zapracował udziałem w morderstwie dziennikarza The Washington Post Jamala Khashoggiego. Swoje miano „pariasa”, jakim obdarował go niegdyś Joe Biden, definitywnie utracił, gdy w czerwcu z szerokim uśmiechem na ustach witał się z nim w Paryżu Emmanuel Macron, niezmordowany orędownik europejskiej autonomii. Tak jak w przypadku zaproszenia wystosowanego wobec Narendry Modiego, także i tutaj posunięcie to spotkało się ze znaczną opozycją zarówno w samej Francji, jak i za granicą, co nie przeszkodziło bynajmniej w owocnych rozmowach o dalszym zacieśnianiu więzów między oboma państwami.
Przywódca Arabii Saudyjskiej Mohammed bin Salman i Emmanuel Macron w Pałacu Elizejskim / Bertrand Guay, AFP
Liczne głosy krytyki nie zniechęciły też innych. Od wybuchu wojny w Ukrainie Europejczycy znacząco intensyfikują kontakty z Arabią Saudyjską, obfitującą w tak im potrzebne surowce naturalne. W zacieśnianiu energetycznych więzów przodują Polacy, którzy sprzedali Saudyjczykom niedawno 30% udziałów firmy Lotos, co spotkało się z licznymi kontrowersjami.
Teraz natomiast Brytyjczycy, znacznie osłabieni po Brexicie i obfitujących w skandale niestabilnych rządach poprzednich dwóch premierów, mieli według doniesień Financial Times’a zaprosić do siebie MBS. Choć Downing Street nie potwierdziło wciąż tych informacji, nie zostały one także zdementowane. Wiele wskazuje więc na to, iż jeszcze na jesieni saudyjski przywódca będzie miał okazję ponownie odwiedzić Europę, uśmiechając się do zdjęć przed zachodnimi dziennikarzami i omawiając perspektywy dalszej kooperacji. Dokładny czas wizyty nie jest jednak jeszcze dokładnie ustalony; zgodnie z wypowiedzią jednego z brytyjskich urzędników rządowych, przytoczoną przez Financial Times, ostateczna data zależeć będzie od strony saudyjskiej, gdyż „potrzebujemy ich bardziej, niż oni potrzebują nas”.
NIEZNOŚNA LEKKOŚĆ BYTU EUROPY
Przez długie lata nie można było mieć wątpliwości, kto wyznacza reguły światowej gry. Złudne były nadzieje na rozwój wspierany przez Związek Sowiecki, który po optymistycznych przepowiedniach Chruszczowa odnośnie radzieckiego wyprzedzenia Amerykanów doświadczył bolesnej breżniewowskiej stagnacji i trzykrotnej zmiany władzy na przestrzeni trzech lat – tylko po to, by finalnie się rozpaść. Jednak po zakończeniu zimnej wojny nie pozostało już nawet tyle. Niekwestionowalnie zwycięski zachód jako jeden z nielicznych dysponował środkami, możliwościami i technologiami niezbędnymi do wsparcia często podupadających rozwijających się państw. Zachłysnąwszy się własnym sukcesem, to właśnie Europa – wraz z pojedynczymi partnerami zza Atlantyku – wedle własnych standardów wyznaczać mogła kandydatów godnych zachodniego błogosławieństwa w postaci inwestycji, transferów finansowych czy wzmożonych aktywności dyplomatycznych. To, co odbiegało od powszechnie przyjętych etyczno-politycznych standardów, spotykało się zwykle z potępieniem, po którym następowało także wstrzymanie udzielanego wcześniej wsparcia. Odpowiedzialny za własne przewinienia delikwent mógł jedynie myśleć nad swoimi błędami i próbować radzić sobie z tym, co mu pozostało. W takiej sytuacji pole manewru ograniczało się zwykle do intensyfikowania relacji z innymi państwami, które popadły w zachodnią niełaskę – w rodzaju Iranu, Rosji czy Wenezueli – bądź promowania autarkicznych modeli funkcjonowania gospodarki.
Podczas europejskiego festiwalu samozadowolenia przeoczono jednak moment, gdy taki model prowadzenia polityki stał się archaiczny i niedopasowany do nowych wyzwań, jakie determinują dzisiejsze czasy. Zachodni model rozwoju nie jest jedynym możliwym: niezliczona ilości przywódców Globalnego Południa z zachwytem obserwowała chińskie działania, które doprowadziły do bezprecedensowej poprawy sytuacji wewnętrznej i po kompletnej zapaści ekonomicznej kraju przekształciły go w drugą gospodarkę świata. W tle lśni także splendor Rijadu czy Dubaju, stolic jednych z najbogatszych państw świata. Choć nieograniczone wręcz surowce naturalne, stojące za rozkwitem państw półwyspu arabskiego, czynią ich model rozwoju niedostępnym dla wszystkich, zawsze pozostaje opcja uzyskania znacznego finansowego wsparcia czy zaangażowania się w bilateralne inwestycje – w dodatku pozbawione politycznych zobowiązań, będących nieodłączną częścią inicjatyw zachodu.
Lata zaniedbań szerzej rozumianej polityki międzynarodowej doprowadziły Europę do konieczności szybkiego nadrabiania dawnych niedociągnięć. Otrząśnięcie się zajęło jednak dość dużo czasu – mimo swych licznych atutów, Europejczycy nie mają już tak dogodnej pozycji negocjacyjnej, jaką cieszyć się mogli jeszcze choćby dwie dekady temu. Jednym z głównych wyzwań Starego Kontynentu jest odnalezienie się w nowym, dynamicznym świecie, z siłami przyciągania działającymi w różnych kierunkach. Wiele prawdy znajduje się w stwierdzeniu, iż wybuch wojny w Ukrainie stanowił powstanie geopolitycznej Europy. Nie jest to jednak równoznaczne z tym, iż uda jej się przetrwać. Mimo wielu wybojów po drodze i wzajemnego niezrozumienia, jakie często uniemożliwiało osiągnięcie konkretnych porozumień z pozakontynentalnymi partnerami, ostatnie działania Europejczyków pozwalają wierzyć, iż pod względem dyplomatycznym najlepsze jest jeszcze przed nami. Nawet jeśli droga do celu jest trudna – zacieśnianie stosunków z wpływowymi przywódcami Globalnego Południa oznacza często moralne dylematyi otwarte postępowanie wbrew wartościom, które powszechnie uznawane są na Starym Kontynencie za podwaliny jego sukcesu.
Ważne jest jednak dalsze otwarcie się na świat wykraczający poza obszar kolektywnego zachodu, w pełnym tego słowa znaczeniu. Europa musi naprawdę zrozumieć, co stoi za krytycznymi głosami płynącymi z Ameryki czy z Azji, rezygnując z powierzchownego ich traktowania i wyraźnie kontrproduktywnego narzucania rozmówcom spoza kontynentu własnych oczekiwań. Należy natomiast wypracować – mniej nachalny, lecz odznaczający się większym zrozumieniem kształtujących region warunków – sposób współpracy z partnerami spoza tradycyjnie europejskiej strefy wpływów. Warto również, by przy okazji nie zatracić własnego głosu, unikając popadania w hipokryzję – tak często podważane europejskie wartości pozostają jej siłą, wciąż atrakcyjne, jeśli odpowiednio wykorzystane. Mimo wielu trudnych momentów, Europa ma za sobą świetlaną przeszłość i równie jasną przyszłość. Jej alternatywą jest kunderowska lekkość bytu, umożliwiająca serdeczne uściski dłoni i przyjazne rozmowy nad kolejnymi unijnymi umowami, nic już niezmieniające i nikogo spoza europejskiego kręgu niezajmujące. Lekkość i komfort, towarzyszące finalnej utracie ciężaru związanego z kształtowaniem oblicza świata, ciężaru przytłaczającego Europę od setek lat. Kundera jednak określił tą lekkość nieznośną nie bez przyczyny.