Przejdź do treści

Demon. Recenzja filmu „Nosferatu”

A waterfall on the side of a cliff next to the ocean

Czy Nosferatu dorównał Lighthouse? Z pewnością każdy następny film danego reżysera stara się dorównać poprzedniemu dziełu, które zyskało powszechne uznanie. Remake klasycznego filmu z czasów ekspresjonizmu niemieckiego dawał sporą nadzieję na kolejny godny zapamiętania obraz. Jednak czy tak się stało?

Nie do końca. Robert Eggers w swoim filmie z 2019 nawiązywał równorzędny dialog z kinem Bergmana. Gorzej, gdy reżyser sięga po historię z jeszcze bardziej zamierzchłych niż Bergman czasów.

Kino grozy z Billem Skarsgårdem (To), Nicholasem Houltem (Mad Max: Na drodze gniewu) i Lily-Rose Depp (Idol) nie straszy. Owszem, momentami odpycha. Momentami wzdryga. Jednakże wzdryga na podobnej zasadzie, jak robił to Mel Gibson w Pasji

Ciężko mi przychodzi docenić Skarsgårda za rolę wampira, który ze szmacianej lalki z filmu Murnaua z 1922 staje się połączeniem Rasputina z Lordem Vaderem z Gwiezdnych Wojen. Ciężko, bo nie wygląda to na ekranie imponująco. Co więcej, kreacja ta, pochodząca najpewniej z usilnej próby stworzenia czegoś nowego i hiperrealistycznego, zakrawa na groteskę.

Podobnie nie przekonała mnie córka jednego z najsłynniejszych hollywoodzkich celebrytów w roli Ellen. Nie wybrnęła ze scenariusza, który przypomina dzieło Sztucznej Inteligencji. Jest sztywno, nieżyciowo, akcja skacze z Niemiec do Karpat i z powrotem, a to wszystko w mdłych barwach.

Broni się nastrojowa muzyka autorstwa Robina Carolana. Broni się również Willem Dafoe, który chyba nie potrafi stworzyć na ekranie kiepskiej kreacji. Nie ma jednak chemii między aktorami, która sprawiłaby, że o skonstruowanych przez reżysera Eggersa bohaterach będę myślał jeszcze za tydzień bądź dwa. Bohaterach, którzy wyglądają i zachowują się jak z Amsterdamu Davida O. Russella, czyli jednego z najgorszych filmów Fabryki Snów z ostatnich lat.

Fot. Unsplash

JAK W ZWIERCIADLE

Najświeższy film o zmaganiach z bezlitosnym wampirem został bezlitośnie „ściśnięty” w poziomie. Ogląda się go zatem w podobny sposób, w jaki oglądamy obraz przez teleskop na jednym z gęsto odwiedzanych przez turystów szczytów. Niby możemy dostrzec coś w oddali, niby widzimy elewacje rzędu domków, ale summa summarum jest to obraz z czegoś wykastrowany. W przypadku Lighthouse format ten zdał egzamin, czego nie można powiedzieć o filmie, który zamiast autentycznych ludzi i ich problemów, zamiast żywego języka, pokazuje wydmuszkę.

Widzimy, że są dzieci. Nie budzi w widzu ten fakt większej refleksji aż do momentu, aż dzieci te zostają zamordowane przez Nosferatu (scena, nawiasem mówiąc, nakręcona dość dosadnie). Wówczas widz powinien być wstrząśnięty. Czyli mamy do czynienia z systemem od sztancy: są dzieci, parę scen dalej są te same dzieci, kilka następnych scen dalej umierają, widzowi jest smutno. Aaron Taylor-Johnson całuje zmarłą żonę, co kończy się dla niego samego śmiercią, ma nam być smutno.

A gdzie w tym wszystkim prawdziwi ludzie, o których będziemy myśleć dłużej niż godzinę po seansie?

Fot. nagłówka: Reinaldo Photography

O autorze

Pomorzanin, urodzony w Warszawie, mieszkający w Krakowie. Student kulturoznawstwa, pasjonat poezji, miłośnik talentu Larsa von Triera i Stanleya Kubricka.