Nowy film Wesa Andersona to dobrze znana estetyka i humor przykryty warstwą mroku. „Asteroid City” nie odbiega od wyznaczonego przez reżysera schematu, ale nie świadczy to o całkowitym podobieństwie do jego poprzednich produkcji. Tym razem niemal całą obsadę stanowi czołówka hollywoodzkich nazwisk – pytanie tylko: po co?
„Asteroid City” do polskich kin trafiło 16 czerwca. Ma na swoim koncie nominację do Złotej Palmy w konkursie głównym festiwalu w Cannes, choć silniejszą reklamą tego filmu jest jego obsada, wymieniona na plakacie niczym litania. Oprócz stałego zespołu gwiazd, znanego z produkcji Wesa Andersona, w którego skład wchodzą m.in. Jason Schwartzman, Adrien Brody czy Willem Dafoe, znaleźli się jeszcze: Scarlett Johansson, Tom Hanks, Bryan Cranston, Maya Hawke, Steve Carell i Margot Robbie. Lista aktorów jest długa i co najmniej imponująca.
Nieco problematyczna jest właśnie długość tej listy. Film trwa jedynie 104 minuty, więc nie powinno dziwić, że dla wielu aktorów zwyczajnie zabrakło czasu i albo dostali poboczne role, albo po seansie nie pozostali na długo w pamięci widza. Dlaczego więc Wes Anderson zdecydował się na obsadzenie w „Asteroid City” aż tylu osób? Być może chodziło przede wszystkim o aspekt marketingowy, bo nie ma co ukrywać, te nazwiska zachęcają do obejrzenia filmu. Z drugiej strony, mogła to być po prostu zachcianka reżysera.
Pomarańczowy piasek i złoty podział
Specyficzna estetyka właściwa Wesowi Andersonowi stała się czymś w rodzaju trendu, o czym świadczą popularne filmiki na TikToku inspirowane tym reżyserem. Ujęć z jego filmów nie sposób omyłkowo przypisać innym twórcom. Charakterystyczna jest ciepła, pastelowa kolorystyka, złoty podział i uporządkowana kompozycja kadru, bohaterowie niczym ustawieni tam jako ruchoma dekoracja, a wszystko to nakręcone za pomocą taśmy filmowej Kodak. Z jednej strony jest vintage, a z drugiej science fiction. Otrzymujemy więc pewnego rodzaju retrofuturyzm – choć w dosyć stonowanym wydaniu.
– Nadal nie rozumiem, o czym jest przedstawienie.
– To nieważne, po prostu opowiadaj dalej historię.
Akcja filmu podzielona jest na trzy akty, a na samym początku pada zdanie, że Asteroid City nie istnieje. Przez cały seans mamy więc świadomość, że całość jest fikcją nawet na płaszczyźnie samej fabuły. Podobny zabieg nie pojawia się zresztą u Wesa Andersona po raz pierwszy. Tym razem przenosimy się do roku 1955, gdzie śledzimy prace Conrada Earpa (Edward Norton) nad nowym przedstawieniem teatralnym. Sceneria ma być dość oszczędna: pustkowie, pensjonat, warsztat samochodowy i stacja badawcza. Wszystko to składa się na fikcyjne arizońskie miasteczko, czyli właśnie tytułowe Asteroid City.
Asteroid Day
Do miasteczka przyjeżdża Augie Steenbeck (Jason Schwartzman) – fotograf wojenny – oraz jego dzieci, które jeszcze nie wiedzą, że są półsierotami. Najstarszy z rodzeństwa, Woodrow (Jake Ryan), to brainiac, geniusz i młody wynalazca. Jego trzy małe siostry to po prostu wiedźmy, którym lepiej nie wchodzić w drogę. Atmosfera Asteroid City to połączenie smutnej, zapomnianej mieściny pośród piasków i pełnego gangsterskich porachunków wielkiego miasta. Szosę na zmianę przecinają zagubiona kukawka kalifornijska oraz policyjny pościg – za każdym razem ten sam.
Augie wraz z dziećmi poznają na miejscu aktorkę Midge Campbell (Scarlett Johansson) – kobietę zmierzającą ku autodestrukcji, choć będącą utalentowaną komediantką. Midge oddaje w pewien sposób atmosferę całego filmu, bo niby jest zabawnie, ale poruszamy się w obrębie spraw, z którymi bohaterowie nie mogą sobie poradzić. Utrata żony, matki, wiszący w powietrzu romans, chęć ucieczki od dotychczasowego życia, asteroida sprzed pięciu tysięcy lat i kosmita o śmiesznych oczach – wszystko na raz zalewa widza w pełnym kontrastów Asteroid City, szykującym się do obchodów Asteroid Day. Obchody święta upamiętniającego uderzenie w ziemię skały z kosmosu mają tu bowiem rangę państwową.
W niebie lub w gwiazdach, a może w Asteroid City
Wielokrotnie pojawia się pytanie, gdzie człowiek trafia po kresie swojego życia. Córki fotografa nie wiedzą jeszcze, czym tak naprawdę jest śmierć, ale pewnie wkrótce się dowiedzą. Może zrozumieją wtedy, że zakopanie pudełka tupperware z prochami matki na terenie pensjonatu nie było dobrym pomysłem. Czas na nauczkę jeszcze przyjdzie; odpowiedź na pytanie, skąd pochodzi kosmita – raczej nie. Orbitując między światem rzeczywistym, a tym obecnym w sztuce Conrada Earpa, tracimy pojęcie o tym, co jest prawdziwe. Podobnie granice między fikcją a jawą zdają się zacierać także u filmowych bohaterów.
W recenzjach niejednokrotnie czytałem o wyczerpaniu formuły Wesa Andersona. Uważam jednak, że jest ona ponadczasowa, a jego chorobliwy wręcz perfekcjonizm stał się nie tylko elementem rozpoznawczym, ale wyznaczył w pewien sposób nowy kierunek w kinie. Może i „Asteroid City” nie jest najlepszym filmem tego reżysera, ale mimo to jest solidną i dopracowaną produkcją, pełną błyskotliwego humoru i krytycznego spojrzenia na społeczeństwo – w tym przypadku to kapitalistyczne, szukające zarobku tam, gdzie pojawia się jakaś sensacja.
Fot. nagłówka: Asteroid City (2023) | © Pop. 87 Productions
O autorze
Student Dziennikarstwa międzynarodowego na Uniwersytecie Łódzkim. Pasjonat szeroko pojętej kultury, a także fotografii i wszystkiego, co jest vintage.