Przejdź do treści

Dziopa: Być jak Santi Cazorla

Być może spotkaliście się ze stwierdzeniem, że przyszło nam żyć w okresie „kryzysu autorytetów”. Brzmi to bardzo poważnie, gdyż prowadzi do innej, troszkę przerażającej konkluzji – na świecie brakuje ludzi, z których powinno się brać przykład. Nie moją intencją jest prowadzenie badań i analiz, czy rzeczywiście kryzys autorytetów to realny problem czy mrzonka. Chcę troszkę ponarzekać na abstrakcyjność pojęcia „ludzie sukcesu”, bo to właśnie te jednostki są wpajane nam, młodemu pokoleniu, jako wzory do naśladowania. I przy okazji zaproponować jeden wzór. Tak, chodzi o Santiego Cazorle. Zanim o tym jegomościu, rozprawmy się z tymi najbardziej mainstreamowo-tiktokowo-instagramowowo-ludziosukcesowymi autorytetami. 

Steve Jobs to nie jest najlepszy autorytet, serio

Dużo się słyszy o ludziach sukcesu”. Że to oni powinni być autorytetami. Dajmy na to, Steve Jobs, założyciel Apple’a, technologicznego giganta. Nie przeczę, że musiał być cholernie inteligentny, pracowity, by osiągnąć sukces. Zapewne w jego życiu pojawiały się momenty, w których wątpił, czy to co robi ma sens. I się nie poddał, osiągnął bardzo dużo, dziś chyba każdy go zna i mniej więcej wie, kim jest.

Symbol marki Steve’a Jobsa I Źródło: Unsplash

Gdybym jednak komuś powiedział, że brakuje mi autorytetu, człowieka, za którego myślą, stylem życia, dokonaniami chcę podążać. Człowieka, którym w pewien sposób chcę być. I gdyby ktoś mi odpowiedział z kamienną twarzą – Steve Jobs – to prawdopodobnie musiałbym go po chwili przepraszać, bo ze śmiechu bym się opluł i ten cały szajs z nosa czy buzi mógłby na nim przypadkiem wylądować. Nie daj Boże, jakbym był na coś chory.

Steve Jobs powiedział wiele mądrych rzeczy. Dokonał przełomu. Był wielkim człowiekiem. Dlatego jest dla mnie abstrakcyjny. Nawet jeżeli ten gość był kiedyś w takim miejscu jak ja, to już dawno w nim nie jest. Takie kariery robi jedna na kilka milionów osób. Swoją drogą, bardzo dobrze, bo bardziej potrzebujemy miliona pielęgniarek, kasjerów czy fryzjerek niż miliona założycieli Apple’a. Steve Jobs jest dzisiaj ikoną. O ikonach powinniśmy się uczyć, rozwijać ich myśl, ale niekoniecznie powinniśmy stawiać sobie je za wzór. Bo nigdy, choćby na moment się do niego nie zbliżymy.

Nic na siłę, czyli jakie nawyki na pewno nie pomogą wam być „ludźmi sukcesu” 

Zdaję sobie sprawę, że w posiadaniu autorytetu nie chodzi o to, by być tak jak osoba z której czerpiemy przykład – chodzi o to, by systematycznie się do niej zbliżać, praktykować podobne nawyki, wykonywać podobne działania. Czyli w przypadku kanonicznych, standardowych autorytetów zapewne podejmować ryzyko, wstawać o szóstej rano, zaczynać dzień od szklanki wody, pracować, pracować i jeszcze raz pracować. Gdy ktoś mówi, że jego autorytetem jest Steve Jobs czy inny Bill Gates, zazwyczaj jego nawyki sprowadzają się do tych czynności. Te nawyki może rzeczywiście pomagają w osiągnięciu sukcesu, ale nie dają jego gwarancji. Na stare lata, gdy utrzymywanie się w stanie snu będzie trudniejsze, będziecie budzić się o piątej czy szóstej i nie staniecie się tacy jak Steve Jobs. Zapewne będziecie sobie powtarzać: kurde, jakim ja byłem cymbałem, że nie spałem do dwunastej, gdy mój organizm miał taką możliwość.

Steve Jobs nie sprawi, że nauczycie się robić dobrą carbonare

Jakie więc powinniśmy mieć autorytety? Bardziej przyziemne. Takie, które w swoim życiu nie miały szczęścia, a mimo to dokonały na tyle dużo, że czują się szczęśliwe, spełnione. Takie, które z perspektywy tiktokowego kołcza motywacyjnego nie są atrakcyjne, ale z perspektywy przeciętnego człowieka – non stop wpadającego w ostre sidła zastawiane przez samo życie – są godne docenienia.

Bo po co mieć za autorytet Steva Jobsa, jeżeli na chwilę obecną tym, czego najgłębiej pragniemy jest zrobienie carbonary tak, żeby dziwnym trafem nie zamieniała się w jajecznicę albo schabowego, którego panierka będzie się stabilnie trzymać? Po kiego grzyba mamy zakładać drugiego Apple’a, skoro mamy problem, żeby wstać z łóżka do pracy tak, by zdążyć zjeść śniadanie, umyć się, ubrać? Aż wreszcie, po co nam ten zakichany Steve Jobs, skoro dręczy nas pech? Tak, wiele naszych niepowodzeń serio nie zależy od nas. To, że Jobs w budowie swojego technologicznego imperium aż tak dużo pecha nie miał, nie znaczy, że to my robimy coś źle w naszym życiu.

Każdy jest kowalem swojego losu? Jedno z głupszych zdań w historii wszechświata

Nie jest prawdą, że każdy jest kowalem swojego losu. Gdy ktoś rodzi się bez kończyny, nie robi tego z własnego wyboru, a ma w życiu znacznie trudniej. Bardzo możliwe, że gdyby Steve Jobs urodził się na innej szerokości geograficznej, zmagał się z takimi problemami jak my, miał takiego pecha jak my, to do końca swoich dni pracowałby jako operator dźwigu przy budowie kolejnego, patodeweloperskiego osiedla.

Nie wiemy jak by było, ale takiej opcji wykluczyć też wykluczyć się nie da. Czy Steve Jobs byłby wtedy gorszy? Oczywiście, że nie. Mierzenie jedną miarą człowieka, który urodził się bez kończyny i Steve’a Jobsa jest pioruńsko głupie – a do tego trochę sprowadza się ta współczesna szkoła wyboru autorytetów.

Zdaję sobie sprawę, że przekazuję obecnie bardzo obrazoburcze treści. Skoro już obraziłem i sprowadziłem do obrazka pewien porządek przyjęty za standard, wypadałoby zaproponować coś konkretnego w zamian. Zawsze bardzo bawi mnie, gdy ktoś krytykuje jakieś zjawisko, rzecz, postawę, zlatują się obrońcy krytykowanego obiektu i niemal chóralnie odpowiadają: to zrób to lepiej, wymyśl coś mądrzejszego. Logiczne myślenie nakazywałoby odpowiedzieć na takie głosy oburzenia, że nie trzeba być piekarzem, by skrytykować smak chleba, ale wewnętrzny, biało-czerwony, polski głos nakazuje mi odpowiedzieć – okej, wymyślę to lepiej, potrzymaj mi piwo i słuchaj teraz…

Santi Cazorla – początki kariery 

Młodzi chłopcy, gdy wybierają autorytety często sięgają po sferę ich wspólnych, dużych zainteresowań – piłkę nożną. Niektórzy z tych piłkarskich autorytetów wyrastają, inni nie. To jest okej. Ale jeżeli ktoś nie ma zamiaru wyrastać albo nawet jeżeli niespecjalnie interesuje się w piłce, to posłuchajcie o takim gościu z Hiszpanii, co się nazywa Santi Cazorla. Bo to absolutny szef, po prostu.

Volveremos, volveremos – to hiszpańskie słowa powtarzające się w tekście hymnu Realu Oviedo. Klubu bardzo istotnego dla treści tego tekstu. Oznaczają powrócimy. Pewnie nastoletni Santi Cazorla zaczynający swoją przygodę w piłce właśnie w koszulce Oviedo nie przypuszczał, że te słowa w ogromnym stopniu zdefiniują jego karierę.

Cazorla w 2003 roku trafia do Villarrealu. Tam debiutuje w Premiera Division, czyli w najlepszej lidze hiszpańskiej. W sezonie 2005/2006 Villarreal wraz ze środkowym pomocnikiem trafiają do półfinału Ligi Mistrzów. Kariera Cazorli powoli się rozkręca.

Rzadko w blasku fleszy, ale jakościowy i pracowity

Gra jako środkowy pomocnik, czyli na ósemce. Z perspektywy kibica, ósemka nie jest aż tak zauważalna. Wiadomo, najwięcej splendoru zgarniają ci, którzy strzelają gole, asystują przy bramkach, popisują się zjawiskowymi paradami bramkarskimi. Ósemka ma za zadanie angażować się zarówno w atak i obronę, odznaczać się wyczuciem i boiskową inteligencją. Cenioną cechą na tej pozycji jest z pewnością pracowitość, ósemka musi też dawać z siebie odrobinę magii.

Santi Cazorla wyróżniał się na tej pozycji. Tę magię też miał. Ciężko znaleźć wielu hiszpańskich ósemek, które w XXI wieku dysponowało bardziej imponującym warsztatem niż Hiszpan. Cazorla przede wszystkim był obunożny, co już otwierało wiele możliwości drużynie, w której grał. Doskonale wyczuwał grę, był świetny technicznie, gdy była potrzeba potrafił strzelić gola z dystansu czy rzutu wolnego.

W 2006 roku Cazorla odszedł do Recreativo Huelva. Tam, jako 20-latek został wybrany najlepszym zawodnikiem ligi hiszpańskiej według magazynu „Don Balon”. Po świetnym roku w Huelvie, Villarreal aktywował klauzulę wykupu piłkarza, Cazorla wrócił do poprzedniego klubu. W 2008 roku propozycję złożył mu Real Madryt – Cazorla zdecydował pozostać się w Villarrealu. Już wtedy uwypukliła się bardzo deficytowa i często niedoceniana cecha – lojalność.

Cazorla później zdecydował się parę razy zmieniać klub. Trafił do Malagi, gdzie spędził ledwie sezon, a następnie zakotwiczył w Arsenalu. Sam Hiszpan bardzo cenił sobie angielską filozofię futbolu.

Santi Cazorla w barwach Arsenalu I Fot. Wikimedia Commons

Ważna część zespołu 

W okresie 2012–2017 był niezwykle ważnym piłkarzem Arsenalu. 65,5% meczów Arsenalu z Hiszpanem w składzie to zwycięstwa. Procent zwycięstw w meczach bez Cazorli w jedenastce to zaledwie 38,9.

Po Arsenalu wrócił jeszcze do Villarrealu, trafił do Al-Asaad. Wydawało się, że tam zakończy swoją przygodę z futbolem – do Arabii Saudyjskiej wówczas trafiali piłkarze, którzy lada moment chcieli kończyć swoją piłkarską karierę. Cazorla miał jeszcze jedną misję, której długo nie był w stanie wykonać. Dlaczego? Kontuzje.

Niesprawiedliwy los, który chce nas wykończyć

Zawsze jest mi przykro, gdy widzę niezwykle utalentowanego piłkarza, ale dręczonego kontuzjami. Ich historie mogłyby być dowodem obalającym nieomylność Boga. Bo jak Bóg wyposaża kogoś w talent do futbolu, a następnie dręczy strasznymi kontuzjami, to przecież wygląda jakby doszedł do wniosku, że się pomylił i próbował tę smykałkę odebrać – w końcu po ciężkich kontuzjach piłkarze zazwyczaj są słabsi.

Jeżeli jest tak jak napisałem, Santi Cazorla z Bogiem, losem, tym nadprzyrodzonym medium, co zarządza światem – wygrał. I być może jest dowodem na to, że my też możemy.

W 2016 roku Cazorla doznał kontuzji ścięgna Achillesa. Santi do tej pory dwukrotnie wygrywał Puchar Anglii, Superpuchar Anglii, Mistrzostwo Europy wraz z reprezentacją Hiszpanii. W 2008 roku głównie wchodził z ławki, w 2012 roku na całej imprezie zagrał łącznie 18 minut. Czyli raczej nie był kojarzony z obu triumfami, choć oczywiście – nie mam zamiaru mu ich odbierać. Wciąż więc był w sytuacji, w której jego gablota była godna pewnego podziwu, jednak brakowało tam stempelka potwierdzającego, że tak, Cazorla był piłkarzem wybitnym.

Santi Cazorla w meczu Hiszpania–Chile I Fot. Wikimedia Commons

Kontuzja ścięgna Achillesa jest dramatem dla każdego piłkarza. W najlepszym przypadku oznacza kilkumiesięczną przerwę od piłki, jednak może prowadzić do jeszcze gorszych konsekwencji. Tak miało być w przypadku Santiego. Hiszpan na przestrzeni 668 dni przeszedł 11 operacji. Mógł stracić nogę. Lekarze mówili, że Santi będzie miał szczęście, jeżeli w ogóle będzie mógł chodzić. Na pewnym etapie, wiara w powrót do piłki Cazorli wydawała się być skrajnie naiwna. Od 2013 roku Cazorli dolegały problemy z kostką. Pierwotnie myślał, że to zwykłe, lekkie skręcenie. Wcale nie tak mocny kopniak w kostkę, który zarobił Cazorla podczas sparingu Hiszpanii z Chile w 2013 roku złamał bardzo małą kość.

Momenty zwątpienia

Ból wracał do Cazorli co jakiś czas, by wreszcie pozbawić Hiszpana ochoty na grę w piłkę nożną. Podczas ostatniej z jedenastu operacji, Cazorla przeszedł rekonstrukcję ścięgna Achillesa. Lekarze przeszczepili mu wytatuowaną skórę z lewego ramienia na prawą kostkę.

Było wiele momentów, w których byłem bliski powiedzenia: Nie mam siły, żeby dalej grać. Ale ludzie u mojego boku sprawili, że zmieniłem zdanie, bo wierzyli, że znów będę grał

– deklarował Hiszpan. Na wcześniejszych etapach kariery, wielokrotnie był kontuzjowany, przez co pauzował tygodniami czy nawet miesiącami. Wielu graczy z taką podatnością na kontuzje jak Cazorla, w wieku 30 lat nie grałoby w Villarrealu, lecz w dużo słabszym klubie.

Cazorla po ponad dwuletnim rozbracie ze swoją pasją, dramacie, który rozłożył się na wiele dni, znowu robił to, co kochał i czerpał z tego przyjemność. A o to chyba chodzi w życiu, czyż nie?

Powrót do pierwszej miłości

Na koniec swojej kariery wrócił do klubu, gdzie stawiał swoje pierwsze kroki. Do Realu Oviedo. Klub ten, podobnie jak Santi Cazorla, przez wiele lat zmagał się z różnymi przeciwnościami losu. Niecierpliwie czekali, ale ze słowem volveremo na ustach. Czasami wiara, z którą je wypowiadano była mniejsza. Koszmar, wchodząc w życie jednostki czy wspólnoty, działa trochę jak tasiemiec – wyżera to, co jest potrzebne do życia.

W tym przypadku była to wiara w wielki powrót. Real Oviedo od 24 lat nie zagrał w najwyższej lidze hiszpańskiej. Chociażby przez problemy finansowe, które zaczęły dręczyć klub, w momencie, gdy Santi Cazorla był jeszcze 18-letnim chłopakiem. Hiszpan nie chciał opuszczać Oviedo, ale musiał – klub desperacko potrzebował pieniędzy.

Następnie pojawiły się długi, Real Oviedo przez długi czas był zagrożony zniknięciem z piłkarskiej mapy Hiszpanii. W ukochany klub inwestowali kibice, jedni więcej, drudzy mniej. Wśród nich był także Cazorla, który w 2012 z zarobionych przez siebie pieniędzy uratował klub, w którym zaczynał swoją karierę.

Santi Cazorla wracając do Oviedo postawił tylko jedno żądanie: 10% ze sprzedaży koszulek z jego nazwiskiem ma być przekazywane do budżetu klubowej akademii. Tak, by dzieciaki takie jak on nie musiały już więcej być zmuszone do odejścia przez problemy finansowe.

Druga walka o drugi wyczekiwany powrót

Oviedo jednak na pieniądzach nie śpi aż po dzień dzisiejszy. Cazorla w La Liga 2, czyli na drugim szczeblu rozgrywkowym w Hiszpanii przyjmował wynagrodzenie sięgające 80 tysięcy funtów rocznie. Jak sam deklarował, mógłby grać za darmo, ale nie może. Federacyjne przepisy ustalają minimalne wynagrodzenie, jakie może otrzymywać piłkarz. Cazorla w wieku 40 lat wraz z Realem Oviedo – któremu wybijały 24 lata poza najlepszą hiszpańską ligą, weszli do play-offów o awans. Tam czekało na nich Mirandes. W pierwszym meczu, Real przegrał 0-1. Rewanż odbył się na Carlos Tartiere Stadium w Oviedo.

Wynik otworzył Panichelli. Oviedo musiało nadrabiać już dwubramkową przewagę. W 39 minucie impuls do comebacku dał właśnie Santi Cazorla strzałem z rzutu karnego – pewnie wykończonym. Następnego gola strzelił Ilyas Chaira, a w dogrywce trafił jeszcze Francisco Portillo. Oviedo wygrał 3-1, wróciło do La Liga. 40-letni Santi Cazorla po swojej walce z losem, po pokonaniu cierpienia wspomógł klub, który kochał. Klub, który wydawało się – jest skazany na zniknięcie. Klub, który wrócił do hiszpańskiej piłkarskiej elity. Okrzyki Volveremo ziściły się. Trzeba było mieć cierpliwość, ale mimo to konsekwentnie pracować, angażować się, kochać swój klub i tę miłość urzeczywistniać w czynach.

Tłumy świętujące awans Realu Oviedo do La Ligi I Fot. Facebook Realu Oviedo

Wieczorem, po meczu z Mirandes to słynne, powtarzane przeze mnie volveremo wybrzmiało z ust Santiego Cazorli.

Tak jak pisałem parę akapitów wyżej – w 2016 roku w gablocie Santiego Cazorli brakowało trofeum, które byłoby stempelkiem pod tezą, że jest on piłkarzem wybitnym. Awans, który wywalczył w tym roku wraz z Realem stał się właśnie tym stemplem.

Santi Cazorla. To powinien być książkowy przykład autorytetu

Santi Cazorla ma wszystko, by być autorytetem. Był i jest ponadprzeciętnie dobry w tym, czym się zajmuje. Przejawia cechy, które może nie wygenerują dużego dochodu finansowego, ale nadają życiu sens – lojalność i bycie dobrym, zadowolonym człowiekiem. W życiu kierowała nim pokora. Gdy jego świat się walił, wątpił – bo to normalny, ludzki odruch. Miał jednak misję do spełnienia. Zrobił wszystko,  co mógł, by ją wykonać. Udało się.

Lubię się uśmiechać. Staram się przynosić radość na boisku i poza nim. Nie rozumiem, jak można grać w piłkę bez radości

– to chyba mój ulubiony cytat Santiego Cazorli. Z jednej strony, irracjonalny – ten człowiek ogrom swojej kariery piłkarskiej spędził w szpitalu, mógł czarować w największych klubach świata, zdobyć znacznie więcej trofeów. Z drugiej, strasznie autentyczny, pokazujący, że w życiu nie chodzi do końca o to, by za wszelką cenę być w gronie najlepszych, ale dążyć do tego, z pokorą przyjmować, że nie zawsze jest to możliwe. W momentach, gdy do najlepszych w twoim fachu droga jest daleka, liczy się to, żeby czerpać radość z tego, co się robi, a swoją radością, osobą dawać szczęście innym.

Cazorla według mnie jest dużo bardziej przyziemnym i życiowym autorytetem. Bo pokazuje, że życie jest usłane cierpieniem, ale nie znaczy, że skazuje nas na wieczny smutek, niedosyt i zawód własną osobą. Że poprzez miłość, zaangażowanie, lojalność w połączeniu ze swoimi wypracowanymi przez lata umiejętnościami można współdzielić z kimś sukces i przy okazji dać niewyobrażalną radość i euforię – taką jaką Cazorla wraz z zespołem dał fanom Realu Oviedo, gdy po 24 latach awansowali do najwyższej klasy rozgrywkowej.

Pamiętajcie, powrócicie! 

Jeżeli jest u was w tym momencie źle, nie chcę mówić, że będzie dobrze. Nie mam zielonego pojęcia. Po prostu, róbcie wszystko, żeby wrócić. Tak jak Santi Cazorla po swojej dramatycznej kontuzji, tak jak Real Oviedo po 24 latach poza Primera Division.

Fot. nagłówka: Strona Realu Oviedo na Facebooku

O autorze

Piszę o polityce, sporcie, sprawach społecznych, kebabach, młodych ludziach i Polsce moich marzeń. Próbuję być publicystą. Lubię historię, od czasu do czasu coś pogotuję. Moje kibicowskie serce jest podzielone między Lecha Poznań a Liverpool FC. Torunianin z urodzenia, Poznaniak z wyboru.