W związku z premierą swojej najnowszej książki „Patożycie. Z notatnika kuratora sądowego” Piotr Matysiak opowie o swojej pracy, zmianie społecznej, a także… pomyśle na nowy reportaż.
Julia Koral: Ile lat przepracował Pan jako kurator?
Piotr Matysiak: Ponad 15 lat pracy jako kurator sądowy.
J.K: Zakończenie w książce wydaje się otwarte – nadal pracuje Pan w zawodzie?
P.M.: Aktualnie nie pracuję, aczkolwiek ten temat cały czas powraca wśród moich byłych przełożonych, zachęcających mnie do powrotu. Na chwilę obecną jednak nie pracuję.
J.K: A skąd pomysł na taką ścieżkę zawodową?
P.M.: Skończyłem studia humanistyczne, więc pracowałem trochę jako nauczyciel, a zaraz po studiach zostałem też kuratorem społecznym, sądowym. Moje zainteresowanie zawsze szło w tym kierunku. Kiedy nadarzyła się okazja, to złożyłem dokumenty na aplikację i zostałem kuratorem sądowym. Można powiedzieć, że zaczęło się od wyboru studiów. Moja ścieżka przez długi czas związana była z pracą z dziećmi, młodzieżą, rodziną.
J.K.: Żałuje Pan, że poszedł Pan w tę stronę?
P.M.: Z perspektywy czasu nie żałuję. Oczywiście można byłoby powiedzieć, że istnieją inne zawody, w których ludzie osiągają sukcesy, na przykład zawody związane z naukami ścisłymi. Praca z ludźmi zawsze mi jednak sprawiała satysfakcję. Zresztą sprawia do tej pory. To nie jest tak, że ja teraz nie pracuję. Cały czas pracuję z ludźmi i obracam się w środowisku osób zmarginalizowanych, zagrożonych wykluczeniem społecznym. Mimo, że w samym zawodzie aktualnie już nie działam, praca z ludźmi pozostała. W związku z tym często mam myśli, żeby wrócić do pracy kuratora.
J.K.: Zwróciło moją uwagę to, że użył Pan słowa „osoby wykluczone społecznie, marginalizowane”. W książce natomiast trzyma się Pan określeń „patologia”, „patola”. Dlaczego teraz Pan unika takich wyrazów?
P.M.: Musimy rozgraniczyć dwie rzeczy: książka ma zobrazować środowiska, w których się obracam. Te wszystkie słowa mają ukazać tę degrengoladę i patologię. Zresztą są to słowa używane nie tylko przez samych patoli. Jest to też język, powiedzmy sobie szczerze, używany przez wiele innych służb, które pracują z podobnymi środowiskami. Nie jest on oczywiście używany w codziennym życiu czy w oficjalnych rozmowach. Takie słowa są przejawem zmęczenia, znużenia. W ten sposób kanalizuję swoją frustrację, swoje uczucia; tym bardziej w książce, w której opisuję swoje przeżycia wewnętrzne.
Z reguły są one negatywne. Spotykając się z tymi osobami, widząc te zaniedbania, dzieci płaczące przez pijanych rodziców, to pierwsza myśl, jaka się nasuwa to: „Nosz kurwa, znowu się upił, znowu muszę zabierać te dzieciaki, szukać miejsca, dzwonić”. W takich sytuacjach same cisną ci się na język wulgarne słowa. Dodatkowo, te osoby są wulgarne w stosunku do ciebie, więc twój poziom używania wulgaryzmów też jest inny niż człowieka, który się obraca w towarzystwie osób posługujących się ładnym językiem.
Kiedy widzisz, że ktoś leży pijany, rzuca kurwami, przekleństwami, to też człowiek czasami staje i myśli: „No kurwa, Zbychu, znowu się nachlałeś. Ile można do ciebie przychodzić?” Oczywiście, tak jak rozmawiamy teraz, takiego słownictwa nie będę używał w mowie potocznej. Trzeba mieć na uwadze to, że jako ludzie mamy w sobie emocje, ale w oficjalnych dokumentach czy rozmowach musimy być bardziej stonowani. Książka miała przede wszystkim pokazać brud tej pracy, z jakim się spotykam na co dzień.
J.K.: A to jest tak, że większość przypadków, z którymi Pan miał styczność, jest właśnie takich, jak te opisane w książce, czy to raczej rodzaj spektrum?
P.M.: Do książki zostały wybrane przypadki, które odcisnęły jakieś piętno w mojej świadomości. Gros pracy kuratora polega na wykonywaniu wywiadów środowiskowych, chociażby w sprawach kontaktów rodziców z dziećmi. To nie są drastyczne przypadki. W ciągu miesiąca kurator robi 20, nawet do 30 wywiadów środowiskowych i nie wszystkie z nich są związane z takimi sytuacjami. Na przestrzeni lat jednak skrajnych sytuacji jest bardzo dużo: kilkadziesiąt w skali w skali roku, gdzie musisz podejmować interwencje, zabierać dzieci, gdzie trafiasz na meliny. Można więc powiedzieć, że 20-30% nadzorowanych rodzin ma poważne problemy alkoholowe, wychowawcze, z którymi rzeczywiście musisz pracować. Często pracujesz z bardzo miernym skutkiem, bo te osoby nie chcą zmian.
Do książki oczywiście zostały wybrane drastyczne przypadki. Zastrzegam jednak, że jeżeli kilkadziesiąt spraw w ciągu roku jest właśnie takich, przy sześciu, siedmiu tysiącach kuratorów rodzinnych, to są to dziesiątki tysięcy rodzin w skali kraju, które mają bardzo poważne problemy.
J.K.: Wierzy Pan w złych ludzi?
P.M.: Uważam, że każdemu należy dać szansę. Jeśli wejść w kwestię psychopatów czy osób ze skrajnymi uzależnieniami, którzy nie panują nad swoimi emocjami i wyrządzają krzywdę, to myślę, że złymi osobami są te jednostki, które nie chcą pracować nad zmianą siebie. Na swojej drodze zawodowej spotkałem zresztą pedofilów, którzy opuścili zakłady karne, wrócili do środowiska i z powrotem zaczęli krzywdzić dzieci.
Szansę należy dać każdemu: wychodzę z takiego założenia i myślę, że większość osób tak powie. Niestety, nie każdy chce z tej szansy skorzystać. Jeżeli tego nie zrobi, to muszą zostać podjęte drastyczne decyzje, które przecinają tę pępowinę zła. Jeżeli ktoś nie chce się poprawić, no to ile tych szans można w kółko dawać?
J.K.: A jak Pan ocenia prawdopodobieństwo integracji i rehabilitacji przez takie osoby?
P.M.: Szczerze? Jeżeli mówimy o jakiejś skrajnej patologii czy osobach, które krzywdzą dzieci, są alkoholikami, żyją w swoich enklawach, na przykład popegieerowskich, to szanse są bardzo małe. Przeczytałem kiedyś artykuł, który opisywał, że wybudowano piękny blok komunalny z pięćdziesięcioma mieszkaniami i przekazano pięć z nich osobom z marginesu. Stało się to w myśl zasady, że jeśli mieszka 45 rodzin, które się wywiązują ze swoich obowiązków, to te pięć nowych przejmie te pozytywne normy. Okazało się po jakichś dwóch czy trzech latach, że te kilka osób zniszczyło klatki schodowe, windy, nie dbało o porządek. Lekceważyli każdą osobę, która im zwracała uwagę albo mścili się poprzez smarowanie kałem drzwi i obrzucanie wyzwiskami.
Osobiście widzę niskie prawdopodobieństwo integracji tych osób ze środowiskiem „poprawnie funkcjonującym”. Za integracją muszą iść potężne zmiany systemowe, praca z tymi ludźmi. Wystarczy też popytać pracowników socjalnych, asystentów rodzin czy innych kuratorów, którzy mimo wieloletnich nadzorów nie uzyskują zmian. Dalej powielana jest patologia. Znam też przykłady osób, które dostały od gminy nowe mieszkania socjalne. Niestety, z perspektywy czasu człowiek widział do czego te rodziny doprowadziły nowe, umeblowane mieszkania. Znowu jest brud, znowu wybita szyba, pourywane klamki. Zadłużenia zaczynają rosnąć, a lokatorzy przestają płacić, mimo że dostają pomoc finansową. Rachunki są niewielkie. Mimo dawania szans, to tym osobom bardzo trudno jest funkcjonować w taki sposób, w jaki funkcjonuje pewnie 70-80% społeczeństwa. Oni są przyzwyczajeni pokoleniowo, że nie przeszkadzają im brud, syf, zniszczone, urwane krany, bałagan.
Miałem taką sytuację z pewną panią: pod oknem leżą rozdarte worki ze śmieciami. Na pytanie, dlaczego tego nie posprząta, odpowiedziała że miała wyrzucić, ale jej się nie chciało. Po prostu otworzyła okno i z parteru rzuciła na ziemię, żeby wynieść później, ale zapomniała. Potem rozgrzebały to zwierzęta i wszystko się walało po całym podwórku. Asymilacja jest bardzo trudna i mało w nią wierzę.
J.K.: Czyli zawód pracownika socjalnego, kuratora jest niejako syzyfową pracą?
P.M.: Tak. Oczywiście są też sukcesy. Nie można mówić, że każda osoba, która trafi przed oblicze sądu, nie stara się. Wiele zależy od tego, na jakie osoby trafimy. Pamiętam taki przypadek: była kobieta, której zabrano dzieci. Kobieta spożywała alkohol i jednocześnie karmiła dziecko. Na szczęście w tym wszystkim był mąż, też osoba pijąca, ale pracująca. Nie był jeszcze w takim stadium uzależnienia.
Zabranie dzieci spowodowało, że kobieta się otrząsnęła. Okazało się, że zapisała się na terapię razem z mężem, a po trzech czy czterech miesiącach dzieci do niej wróciły. Przez wiele lat już utrzymuje trzeźwość i jak ją spotkam, to mi dziękuję. Jednakże tutaj jeszcze nie mieliśmy do czynienia z osobami mocno zniszczonymi alkoholem. Są rzeczywiście środowiska, które niestety jak piją obydwoje, to mimo zabranych dzieci nie chcą zmienić swojego trybu życia. Uważają wręcz, że pozbyli się pewnego obowiązku, mają spokój, mogą robić co chcą, mogą sobie pić, a dzieci odwiedzić co jakiś czas w domu dziecka albo wystąpić z wnioskiem, żeby zabrać dzieci na święta.
J.K: A tak systemowo, jakie zmiany Pan by w pierwszej kolejności wprowadził w opiece socjalnej w Polsce?
P.M.: Gdyby ode mnie to w jakikolwiek sposób zależało? Istnieje taka fikcja państwowa, o której trzeba powiedzieć. Kiedyś słyszało się gdzieś hasło: „nie budujmy domów dziecka”. Z tego, co wiem, to obecnie jest coraz mniej domów dziecka i rodzin zastępczych; no bo niestety, ludzie nie chcą wychowywać obcych dzieci. Dodatkowo trzeba przeważnie zrezygnować z pracy, żeby być rodzinnym domem dziecka.
Kolejna sprawa: w wielu z tych melin, z których dzieci zostały zabrane, zostali ich rodzice. Są szczęśliwi, że pozbawiono ich obowiązku. Gmina dalej dotuje im mieszkanie, bo otrzymują zasiłki na prąd, na media, na opał: nie mogą przecież umrzeć z głodu. W tym samym czasie te dzieci, czasami po 10-15 letnim pobycie w domu dziecka nie mają dokąd pójść. Mają do wyboru albo wynająć jakiś pokój w nadziei, że znajdą pracę albo wrócą do meliny rodziców, którzy dalej piją. Bogata gmina jest w stanie dawać mieszkania komunalne i socjalne. W tych mniejszych, biedniejszych, nie ma mieszkań.
Zatem moją wymarzoną zmianą jest, by osoby, którym zabrano dzieci, dostały na przykład pół roku na zmianę swojego zachowania, podjęcia leczenia, i próby odzyskania dzieci. W momencie, kiedy nie zmieniają swojego postępowania, powinna być eksmisja takich osób. Mieszkanie należałoby wystawić na wolnym rynku i zlicytować czy zabezpieczyć na czas wyjścia dzieci z placówki.
Dzieciaki powinny mieć start w życiu. U nas niestety tego nie ma. Dzieci można oddać do domu dziecka i nie ponieść żadnych konsekwencji. Wręcz przeciwnie – państwo musi się martwić o to, żeby ci rodzice mieli na swoje utrzymanie.
J.K.: Wszystko to, co Pan mówi jest bardzo trudne. Dlaczego Pan się zdecydował na napisanie tej książki?
P.M.: Pisanie książki zaczęło się od bloga, wiele lat temu. Wtedy pracowałem od jakiegoś czasu w zawodzie i widziałem tę zastaną rzeczywistość. Rzeczywiście byłem w takiej bezsilności. Człowiek patrzył na system, krzywdę dzieci. Potrzebowałem gdzieś skanalizować swoje emocje.
Zaczęło się to w 2012 roku. Powstał blog, w którym chciałem opisać, jak wygląda praca kuratora. Główną rzeczą, która mnie do tego pchnęła, był przekaz medialny. Wskazywał on, że dzieci są zabierane z biedy; płaczących rodziców; że kurator był zły, wszyscy się uwzięli. Obraz kuratorów w mediach był taki: chodzą po domach i dzieci do domu dziecka zabierają. A rodzina? Jedynym ich problemem było to, że brakowało im pieniędzy na utrzymanie.
Po kilku takich reportażach czy artykułach, rosła we mnie frustracja. Nikt tak naprawdę w tych artykułach nie zaczął pokazywać drugiej strony. W związku z powyższym zacząłem pisać bloga. Chciałem pokazać, jak to wygląda od mojej strony: jak ludzie manipulują urzędnikami, kuratorami, jak oszukują, kłamią, wykorzystują system. W końcu udało się osiągnąć sukces. Miałem wiele milionów odsłon tego bloga. Potem dostałem nagrodę w konkursie na Blog Roku. Okazało się, że temat jest nośny i ludzie zaczęli otwierać oczy.
Potem na podstawie bloga została wydana pierwsza książka. Zauważyłem też, że książka ta jest polecana studentom jako tak naprawdę jedyne opracowanie, które pokazuje od środka tę pracę. Dowiedziałem się, że ludzie potrzebują takiego mocnego, ostrego przekazu.
Ten temat jest zresztą cały czas aktualny. Widzimy teraz w mediach, co się dzieje: coraz więcej przypadków zabijanych dzieci czy znęcania się w rodzinie. Dlatego zrodził się pomysł na drugą książkę, kontynuację. I mam taką wewnętrzną satysfakcję, że moją książkę czytają politycy, profesorowie, poleca się ją studentom. Na początku trochę się bałem, jak zostanie odebrany mój kontrowersyjny język. Dlatego też wydaję pod pseudonimem, bo pewnie wciąż są osoby, które mogą uznać przekaz za ostry i zbyt oceniający. Pozwala on jednak dotknąć tego smrodu i poczuć się, jak gdyby będąc w tym środowisku. Uważam, że książka musi wzbudzać emocje, negatywne czy pozytywne. Wtedy trafiam ze swoim przekazem i okazuje się, że był strzałem w dziesiątkę.
J.K.: A myśli Pan, że jest szansa na jakąś prawdziwą zmianę społeczną pod wpływem książki?
P.M.: Zmiany społeczne wymagają chyba wielu lat i pokoleń. To jest tak, jak z segregacją śmieci. Pamiętam sytuację jeszcze sprzed 30 lat, kiedy wyrzucenie popielniczki z samochodu na pobocze na nikim nie robiło wrażenia. Teraz o wiele bardziej o to dbamy. Myślę, że te zmiany może zachodzą, tylko są wolne.
Czy książka jest w stanie to zmienić? Jeżeli musimy mówić o zmianach, to o tych systemowych. Mam taką cichą nadzieję, że ktoś, kto będzie siadał przy kolejnej nowelizacji kodeksu rodzinnego czy ustaw, przeczyta akurat tę książkę. Może wtedy pomyśli sobie: „No nie, rzeczywiście, pamiętam, że tutaj to chyba jednak trochę przegięcie. Ten przepis jest zbyt wykorzystywany przez sędziów i kurator ma ciężej”.
Zresztą ja cały czas mówię, że u nas się krytykuje model skandynawski czy niemiecki. Mówi się, że dzieci są tam bardzo łatwo odbierane, że nie można krzyknąć na dziecko. Z tym, że oni mają wypracowany taki model, który mi się bardzo podoba: najpierw interweniują w przypadku podejrzenia przemocy. Wlicza się w to interwencję drastyczną, czyli odebranie dzieci i umieszczenie ich w ośrodku. Dopiero potem wyjaśniają, czy taka krzywda się zadziała. U nas z kolei czeka się, aż coś się wydarzy, na przykład posiniaczone dziecko trafi do szpitala. Wtedy jest szukanie winnych i dochodzenie, kto czegoś nie dopełnił. Zazwyczaj winnego znajduje się na dole, no bo zawsze można powiedzieć, że kurator napisał za późno o przemocy w rodzinie; a może pracownik socjalny mógł być nie raz w tygodniu, a dwa razy w tygodniu? Tutaj wszystko jest bardzo subiektywne.
W krajach skandynawskich jest inaczej. Zresztą dwa dni temu czytałem artykuł, że sąd chce zabrać dwójkę dzieci, bo rodzice się rozwodzą i kłócą o postanowienia sądu. Są też na granicy alienacji rodzicielskiej. Ten rozwód trwa już trzy czy cztery lata, a dzieci są wykorzystywane jako karta przetargowa, manipuluje nimi matka, ojciec składa kolejne wnioski… Sąd w końcu podjął decyzję, że umieści dzieci w domu dziecka. Wydźwięk artykułu jest krytyczny wobec sądu, że chce zabrać dzieciaki, a mama przecież je bardzo kocha! Opinie biegłych sądowych wskazują na manipulację, niestabilną psychikę dziecka, zaburzenia emocjonalne; okazuje się, że to nie jest problem, a winne są tylko sądy i kuratorzy. Proszę zobaczyć, jak łatwo jest zmanipulować opinię publiczną. To są kwestie, które wymagają diametralnych zmian. Mam nadzieję, że one kiedyś nadejdą.
J.K.: Na zakończenie chciałam zapytać, czy planuje Pan kolejną książkę?
P.M.: Tego nie wiem. Na pewno mam w pamięci wiele zdarzeń. Niestety, mimo benefitów, wspierania rodzin, ten obszar patologii nadal się nie zmienia. Dochodzą do tego nowe czynniki, jak uzależnienia od internetu, cyberprzemoc, rozpad rodziny. Oprócz tego dzieci ze środowisk alkoholowych, pozakładały własne rodziny i większość z nich znowu ma dzieci, więc ten obszar ciągle się powiększa. Materiału na kolejną książkę na pewno by nie zabrakło, natomiast myślę, że na razie jest to temat otwarty.
J.K.: Mam nadzieję, że jednak zdecyduje się Pan na napisanie kolejnej książki! Dziękuję serdecznie za rozmowę i przedstawienie innego punktu widzenia.
P.M.: Nie ma problemu. Również dziękuję.
Fot. nagłówka: Julia Koral
O autorze
Studentka V roku dziennikarstwa. Absolwentka studiów artes liberales. Wierzy, że rzetelne dziennikarstwo ma potencjał zmiany społecznej. Prywatnie mól książkowy i gamerka.