Przejdź do treści

Sekretarzyni, ministra, dziekana – o co chodzi z tymi feminatywami?

Zwyciężczyni, filozofka, lekarka, reżyserka, ale też te bardziej „wymyślne” – polityczka, sekretarzyni, ministra, gościni. To wszystko feminatywy, o które toczy się współcześnie jeden z najostrzejszych językowych sporów w dziejach. Nikt nie zna poprawnych wersji ani jak je tworzyć. Niektórzy też nie chcą, bo uparcie odpierają atak, jaki feministki chcą zaprowadzić na naszej pięknej polszczyźnie. Pora wyjaśnić sobie kilka spraw: dlaczego i skąd wzięły się feminativa? No i najważniejsze – jak się z nimi obchodzić?

A po co to komu?

Często mówimy dziś o wymazywaniu kobiet z dziejów; na topie są herstorie, promujemy zawodowe równouprawnienie. Feminatywy są częścią tego samego procesu – zaprowadzania równości, tyle że na płaszczyźnie języka. Skoro nasza mowa ma na celu nazywanie rzeczywistości i umożliwianie sprawnej komunikacji, potrzebujemy ścisłych, jasnych określeń. Jeśli chcemy uwidocznić kobiety w historii, nie powinniśmy wykluczać ich z teraźniejszości naszego języka. Żyjemy w czasach wyjątkowej semiotyzacji rzeczywistości – każde słowo jest wyraźnie nacechowane, ma konkretne znaczenie. Tworzymy lub zapożyczamy frazy, które jeszcze ściślej przekażą to, o czym myślimy – feminatywy też są częścią tego procesu! Na dodatek, polszczyzna sama w sobie jest silnie upłciowiona; jak więc odbierać jej to, co jest dla niej tak naturalne?

Feministyczny wymysł? Historia polskiego feminativum

Najczęstszym zarzutem wobec feminatywów, czyli żeńskich wariantów nazw osobowych, jest to, że są nowym wymysłem, siłą wymuszanym na naszym języku. Badania językoznawcze (np. Z. Klemensiewicza, Z. Kubiszyn-Mędrali, J. Miodka) wyraźnie wskazują, że żeńskie formy były stosowane już w XIX-wiecznej prasie emancypacyjnej, a w okresie międzywojennym były właściwie standardem. W źródłach z tamtych lat z łatwością znajdziemy określenia jak: „ministra farmacji”, „grupka strzelczyń” czy „najstarsze drużyniaczki”. O powszechnym poparciu dla feminatywów świadczyć może choćby protest, który w 1904 r. czytelnicy „Poradnika językowego” wnieśli przeciwko unikaniu feminatywów na łamach tej gazety. Na początku XX wieku większość nazw osobowych symetrycznie pojawiała się w formie zarówno męskiej, jak i żeńskiej.

Ta językowa równość skończyła się, wbrew pozorom, wraz z nastaniem komunizmu. Władza ludowa oczywiście promowała równouprawnienie i zachęcała kobiety do większej aktywności zawodowej czy społecznej. Transformacja języka nie nadążała jednak za poszerzającą się pulą żeńskich tytułów czy karier. W naszej świadomości zdołały utrzymać się jedynie najczęstsze frazy, kojarzone z kobietami – np. nauczycielka, ekspedientka, sprzątaczka, aktorka. Coraz częściej skłanialiśmy się ku formom generycznym, wspólnoodmianowym. A jeśli wszystko to, co zwykłe, jest bezosobowe, określenia męskoosobowe zaczęły brzmieć wznioślej, dostojniej – właśnie dlatego dziś mamy wrażenie, że doktor czy lekarz brzmią poważniej niż doktorka i lekarka.

Dodatkowo, jak już wcześniej wspomniałam, polski jest z natury językiem fleksyjnym – lubiącym się odmieniać, przekształcać i wyraźnie zaznaczać rodzaj podmiotu. Stosując czasowniki trudno uciec od płci opisywanej postaci. Czemu mielibyśmy więc odmawiać polszczyźnie podkreślania żeńskości, które tak wyraźnie jest w niej zapisane?

Żeńskie końcówki języka – jak to się robi?

Nie możemy pominąć jednak faktu, że feminatywy bywają kłopotliwe. Wielu nie ma nic przeciwko żeńskim formom, ale nie ma pojęcia jak je tworzyć lub gdzie znaleźć te „poprawne”. Tak naprawdę, język jest tworem, który stale ewoluuje i wciąż nie mamy pewności, które określenia utrwalą się uzusie (zasobie słów, które stosujemy na co dzień). Możemy jednak zauważyć pewne tendencje, które – co ciekawe – niekoniecznie pokrywają się z regułami polszczyzny.

W j. polskim najbardziej produktywną (najczęstszą), a więc najbardziej systemową żeńską końcówką jest -ka. Możemy ją połączyć z większością słów i to tak powinny kończyć się wszystkie feminatywy – np. blogerka, prezeska, lobbystka, murarka.

Nie jest to jednak jedyna znana nam typowo żeńska końcówka; jest ich całe mnóstwo! Od bardziej standardowych -owa, -ówna, -anka, -lożka do rzadszych jak -ina, -ini, -icha, -ica. Gdyby prześledzić najpopularniejsze współcześnie feminatywy, wiele z nich rezygnuje ze zwyczajowego -ka. No właśnie – dlaczego zamiast „ministerki” częściej spotkamy się z „ministrą”?

Wiele kobiet czuje, że ten systemowy wykładnik żeńskości ma charakter umniejszający, jakby zdrobniały – poniekąd „dziekana” brzmi przecież poważniej, dostojniej niż „dziekanka”. Gdybyśmy mieli wyobrazić sobie sekretarkę, mogłaby ona sporo różnić się od naszego obrazu sekretarzyni. Sama forma słowa może zrobić sporą różnicę. To jak wygląda nasz język nie jest warunkowane wyłącznie przez zasady – żadna norma nie jest niezmienna i zależy od tego, jak sami będziemy mówić na co dzień. To my tworzymy reguły; warto więc kształtować feminatywy tak, jak chciałyby tego kobiety – w końcu to o nie tutaj chodzi.

Fot. Getty Images

Trudno kogokolwiek zmusić do tego, by mówił inaczej niż ma ochotę – w końcu każdy z nas ma swój idiolekt, subiektywny i indywidualny język. Warto jednak pamiętać, że polszczyzna jest dobrem wspólnym, które powinno dostosowywać się do potrzeb wszystkich swoich użytkowników – jeśli nie umiemy czegoś nazwać, to trochę tak, jakby wcale go nie było. A kobiety są, chcą być nazywane w sposób, który im nie umniejsza. Gdyby udało nam się do tego doprowadzić, byłby to wielki sukces – w końcu język świadczy (dobrze lub źle) o tych, którzy go kreują.

Fot. nagłówka: Getty images

O autorze

Studentka Kultury i praktyki tekstu na Uniwersytecie Wrocławskim. Miłośniczka literatury, sztuki, sportów (tych oglądanych na ekranie), długich wycieczek i historii. Aspirująca pisarka, która po prostu nie potrafi usiedzieć w miejscu (ani wybrać jednego zajęcia).