Zacznę, nie owijając w bawełnę: „Elvis” to prawdopodobnie jeden z bardziej frustrujących filmów ostatnich lat. Zupełnie nie wiadomo bowiem, jak zmierzyć jego jakość. Bo jeśli według kryteriów audiowizualnych, to dojdziemy do wniosku, że najnowszy film Baza Luhrmanna jest arcydziełem i książkowym przykładem tego, jak powinno wykorzystywać się kamerę na planie filmowym. Gorzej będzie, kiedy pod lupę weźmiemy scenariusz, budowę i rozwój postaci oraz role aktorskie – wówczas „Elvis” jawić się będzie jako film co najwyżej przeciętny. Mimo tej recenzenckiej matni, warto się jednak nad nim chwilę zastanowić. Bo co jak co, ale podyskutować i napisać można na jego temat sporo.
Źródło: Warner Bros Polska
Przede wszystkim: „Elvis” to nie jest kolejna sztampowa biografia muzyczna. Fakt – może nie obraca ona popkulturowego wizerunku Presleya o 180 stopni i nie obala utartych mitów, ale pokazuje przynajmniej, że pod kilogramami cekinów i modnymi stylizacjami kryła się w słynnym muzyku jakaś głębia. Baz Luhrmann nie zatrzymuje się w swoim filmie tylko na poziomie efektownego show; dociera również tam (albo przynajmniej stara się) gdzie nie udało się np. twórcom głośnego filmu sprzed kilku lat pt. „Bohemian Rhapsody” – do emocjonalnego sedna historii. Oprócz Elvisa-artysty – widowiskowego, uruchamiającego w widowni najdziksze, drzemiące w niej instynkty – dostajemy także Elvisa-człowieka: szarpanego dylematami moralnymi, rozterkami etycznymi i wycieńczonego do cna piekłem nałogu, stale narastającą presją i ogromną miłością do swojej matki i żony. Nie sposób nie wspomnieć też o tym, że w „Elvisie” odbijają się negatywne zjawiska toczące ówczesną Amerykę. Spośród nich na czele znajdują się rasizm i dyskryminacja, a tuż za nimi grubą kreską namalowane są cenzura i wszechobecne tabu, tak bardzo ograniczające artystów. W myśl głoszonych i wyznawanych w połowie XX w. w USA ideałów biali mogą więcej, a Elvis na scenie musi być ascetyczny do granic możliwości – nawet kosztem swojego scenicznego uroku i stylu – żeby przypadkiem nie zgorszyć kogoś przed telewizorem i nie zakłócać „normalności i spokoju” w społeczeństwie.
A jakby tego było mało…wisienką na torcie okazuje się słynny menadżer artysty, Tom Parker ps. Pułkownik, który na mętlik w głowie Elvisa bardziej niż leczniczo, działa raczej destrukcyjnie. Co ważne, to właśnie z jego perspektywy poznajemy fabułę filmu i to on przeprowadza nas przez sięgającą niespełna trzech godzin narrację. W rolę „Pułkownika” wciela się hollywoodzki nestor aktorstwa Tom Hanks. 65-letni aktor ma na swoim koncie wiele ról zapadających w pamięć, ale do tego grona jego występ w „Elvisie” na zawsze będzie miał pewnie zamkniętą furtkę. Po pierwsze – Parker w wykonaniu Hanksa to prędzej na wpół komiczna, przerysowana i przeszarżowana do granic karykatura, aniżeli człowiek z krwi i kości. Po drugie zaś: na niekorzyść roli Toma Hanksa działa charakteryzacja, której przy wysokich przecież, stylistycznych standardach w Hollywood, bliżej finezją i precyzją do „Na Wspólnej” niż np. „Euforii”. Na pochwałę zasługuje jedynie pomysł na odwrócenie optyki narracyjnej, bo zawsze ciekawiej jest poznać perspektywę tych spod ciemnej gwiazdy, niż tych, o których wiemy już wszystko.
Fot. Kulturalne Media
Na drugim biegunie – na szczęście dla filmu – znajduje się odtwórca głównej roli, Austin Butler. W tytułowej roli trzydziestolatek oddaje wszystko to, co powinien dostarczyć widzom: energię, emocje, nieszablonowość i bijącą z ekranu decybelami (również na scenie) charyzmę. Butler nie kopiuje jednak legendy R&B jeden do jeden, a tworzy swojego, autonomicznego bohatera. Najbardziej wbijają w fotel momenty występów i koncertów: roztańczony aktor porywa wówczas za sobą tłumy, potrząsając biodrami i czarując wyjątkowym głosem, w tle słyszymy kolejne hity w jego wykonaniu, a kamera jeździ to w tę, to w drugą stronę, wrzucając nas wprost do karuzeli wizualnych i efekciarskich wrażeń. I to właśnie ta triada – Butler, zdjęcia i muzyka – stanowi zdecydowanie najlepszy segment całego „Elvisa”.
Grymas na twarzy pojawia się natomiast, gdy zamiast słyszeć wokal i gitarę, a widzieć scenę i podrygujących fanów, wraz z kamerą zjawiamy się w domu Elvisa. W samym tym pomyśle nie ma nic złego, mało tego – każdy chce przecież posłuchać i zobaczyć, jaki ten Elvis jest w obecności bliskich. Problem – i to całkiem poważny – tkwi jednak w dialogach. Rozmowy bohaterów są niemal jak importowane rodem z telewizyjnych tasiemców, przez co nawet w najbardziej dramatycznych momentach ciężko o ciarki na plecach. W ten sposób na znaczeniu tracą w zasadzie wszystkie ważne relacje osobiste muzyka: z matką (najlepiej zarysowaną, ale nadal zbyt cienką kreską), żoną i ojcem. Swoją drogą to ciekawe, jak bardzo bezbarwna okazuje się każda z tych postaci. Mnie osobiście trochę trudno było uwierzyć w to, że żyjąc z i obok przełomowego dla całej muzyki artysty, można mieć do powiedzenia tak niewiele, a jak już mówić, to tak sztampowo i mało konkretnie… Ale może to kwestia gustu.
Fot. Filmweb
Nie byłbym jednak do końca sprawiedliwy, gdybym stawiając ostatnie znaki w recenzji, nie uwzględnił w niej zakończenia „Elvisa”. Zwłaszcza że było całkiem niezłe, wybrzmiało odpowiednio głośno i wyraźnie, a poniekąd mnie nawet wzruszyło. I choć film Luhrmanna miewa swoje wzloty i upadki, ważne jest to, z jaką konkluzją pozostawia widza. Ta jest bowiem zaprzeczeniem słów głównego bohatera, który w ostatnim akcie stwierdza: „Przez całe życie nie stworzyłem niczego trwałego”. Bo przecież stworzył. Ba: swoją muzykę i własny, niepowtarzalny styl już na zawsze wpisał w historię światowej kultury.
Fot. nagłówka: Multikino
O autorze
Pochodzi z Krakowa, mieszka w Warszawie, studiuje prawo na UW. Interesuje się kinem, polityką i historią, sporo czyta i z zaciekawieniem śledzi wyniki rozgrywek piłkarskiej Ekstraklasy. W wolnych chwilach pisze i publikuje wiersze lub w nieskończoność odtwarza ulubione utwory na Spotify.