„F1 Film” Josepha Kosinskiego to pokaz możliwości wielkiej machiny Hollywood: wielki budżet, wielkie emocje, wielkie nazwiska. Jest tu wszystko, czego można się spodziewać po amerykańskim blockbusterze – i jeszcze więcej. Może nawet zbyt wiele.
Gdybym miała wybrać jeden film, żeby pokazać, czym jest hollywoodzki blockbuster, to wybrałabym właśnie ten. „F1 Film” to definicja Hollywood – dramat, humor, piękne ujęcia, fenomenalny montaż (z wyjątkiem jednej wpadki w postaci Georga Russella pojawiającego się i znikającego na podium) i soundtrack, który zasługuje na swoją chwilę chwały. Wiele jest w tym filmie dobrych rzeczy, ale… Właśnie jest kilka istotnych „ale”.
Im mniej wiesz o F1, tym lepiej
To może być najważniejsza porada przed seansem. Jeśli twoja wiedza o Formule 1 kończy się na „ci panowie jeżdżą szybko w kółko” – „F1 Film” zadziała. Będzie ekscytująco i dramatycznie. Ale jeśli znasz przepisy, dynamikę wyścigowych weekendów, kulisy padoku… to zaczyna trochę uwierać. Boli sposób, w jaki sport został pokazany – jako pole do nieczystych zagrań, manipulacji, fikcyjnych twistów. Właściwie wszystko jest tu fabularyzowane do granic absurdu. I to nawet nie jest zarzut wobec konwencji. Hollywood rządzi się swoimi prawami i podkręcenie rzeczywistości może służyć budowaniu tempa czy napięcia. Tylko pytanie – czemu aż tak?
To film, który deklaruje autentyczność, a sprzedaje fantazję. To jak obiecać ręcznie szyty garnitur, a oddać produkt z fast fashion – niby podobny, ale to jednak nie to samo.
Realizm w tym filmie to atrapa, którą rozpozna każdy, kto obejrzał choć jeden sezon Formuły 1. Lewis Hamilton jako producent miał czuwać nad szczegółami. Cóż – jeśli czuwał, to chyba zdarzyło mu się przysypiać w trakcie. Przepisy łamane są hurtowo, zagrywki rodem z kartingowego cyrku nie spotykają się z żadną reakcją sędziów, a kierowcy – najczęściej statyści – zostali potraktowani z taką nonszalancją, że nawet cameo Hamiltona czy Alonso wypada tu jak wymuszona reklama partnera technicznego.
Obecność prawdziwych kierowców F1 owszem dodaje nieco autentyczności, ale wyglądają oni, jakby byli tam za karę. To na korzyść filmu zdecydowanie nie działa.
Przerost formy nad treścią
„F1 Film” to niezaprzeczalnie widowisko, ale też przykład tego, że nawet największy budżet nie gwarantuje perfekcji.
Dostajemy film, który ogląda się przyjemnie. Są momenty, w których naprawdę jedzie jak mistrz. Efektowny i sprawnie zrealizowany, jest z pewnością wart zobaczenia na dużym ekranie. Ujęcia z jazdy to bez wątpienia crème de la crème. Wbijają widza w fotel i przyklejają jego wzrok do ekranu. Świetne montażowe „podszycia” realnych wyścigów bolidem fikcyjnego zespołu APX GP – to mistrzostwo techniczne. Człowiek czuje się, jakby sam brał w tych wyścigach udział. Z pewnością dzięki temu produkcja licznie przyciągnie do Formuły 1 nowych kibiców i w wielu osobach obudzi pasję do tego sportu.
Hollywood zdecydowanie znowu dało show – jednak tym razem, emocjonalnie, nie dojechało do mety. Fabuła jest przewidywalna, skręcona według znanego schematu „od zera do bohatera”, a przy tym tak wyczyszczona z niuansów, że trudno się w nią zaangażować na głębszym poziomie. Próbuje opowiedzieć o adrenalinie i o tym, że o marzenia zawsze warto walczyć do samego końca. A także o tym, jak technologia, PR i umowy sponsorskie zastępują prawdziwe emocje. Jak sport traci serce, stając się algorytmem. Jak pasja zostaje zakopana pod warstwami brandingu. W tej swojej próbie opowieści „F1 Film” rozpędza się z piskiem opon, by finalnie zjechać na pobocze, wpadając w pułapkę przewidywalności i bezpiecznego banału.

Dobre aktorstwo i inteligentny humor
Do mety, i to w pięknym stylu, ten film dojeżdża za to aktorsko. Brad Pitt, choć nie wnosi do roli nic odkrywczego, gra bardzo dobrze i przekonująco. Javier Bardem błyszczy krótkimi, ale znaczącymi wejściami. Świetnie radzi sobie również Damson Idris – jest charyzmatyczny, naturalny i bez trudu dorównuje bardziej doświadczonym kolegom z obsady. Między bohaterami czuć chemię, która całkiem zgrabnie maskuje scenariuszowe niedociągnięcia.
Na docenienie zasługuje też humor – lekki, nieprzegięty, miejscami hermetyczny i „branżowy”, ale właśnie dzięki temu niegłupi. To rzadkość. Publiczność śmieje się szczerze. To się liczy.
Największe rozczarowanie
W „F1 Film” kobiety pojawiają się tylko jako mało profesjonalne ozdobniki albo romantyczne nagrody, które nie umieją oddzielić prywaty od życia zawodowego. Ich obecność bywa także sprowadzana do marzenia o poznaniu przystojnego kierowcy – jakby to był szczyt ich aspiracji i jedyny powód zainteresowania wyścigami.
To rozczarowujące, szczególnie w czasach, gdy w prawdziwej Formule 1 kobiety zaczynają przełamywać szklany sufit. Laura Müller, pierwsza inżynierka wyścigowa w historii F1, od sezonu 2025 pracuje dla zespołu Haas, wspierając Estebana Ocona. Jest cenioną specjalistką z doświadczeniem i symbolem zmian w motorsporcie.
Taki stan rzeczy dziwi szczególnie, gdy zwrócimy uwagę na fakt, że za filmem stoją osoby takie jak Toto Wolff czy Lewis Hamilton, którzy otwarcie wspierają równość płci w F1. Tymczasem obraz, który trafia na ekrany, działa na niekorzyść kobiet w sportach motorowych. Zmarnowano potencjał, by pokazać rzeczywisty postęp. Wielka szkoda.
fot. nagłówka: IMDb
O autorze
Studentka dziennikarstwa i medioznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim. Kocha literaturę i herbatę cytrynową, a każdą wolną chwilę najchętniej spędzałaby w podróży.