3 dni. 15 koncertów. 3 panele konferencyjne. 45 tysięcy kroków. Tak wygląda mój bilans na łódzkim festiwalu Great September Showcase Festival & Conference, którego czwartą edycję zamknięto w ubiegły weekend. Co się działo, kogo zobaczyłam i najważniejsze – czy jako przeciętny fan muzyki warto brać udział w takich wydarzeniach?
Rozpoznanie terenu
Jeśli poszukiwaniem nowych brzmień nazywasz wejście w playlistę „Odkryj w tym tygodniu” na Spotify, czytelniku, mógłbyś się zdziwić ile dobrodziejstw omija Cię na co dzień. Po to właśnie są festiwale showcase’owe – ich głównym zadaniem jest zaprezentowanie szerokiej publiczności nieznanych bądź mało znanych nazwisk, które mogą stać się „the next big thing”, o ile oczywiście znajdzie się promotor. Choć biznes bywa bezwzględny, nie musi odbierać uroku i radości ze słuchania.
Tegoroczna edycja Great September zgromadziła ponad stu artystów (który duży festiwal zaprezentuje ich aż tylu?), w tym kilka dużych nazwisk, takich jak Kayah, Kaśka Sochacka czy WaluśKraksaKryzys. Pokaźna liczba projektów solo i drużynowych nie jest jedynym atutem showcase’ów. Łódzka sceneria miała do zaoferowania kilkanaście różnej wielkości lokalizacji – od skromnego progu Wooltury, klubiku mieszczącego góra pięćdziesiąt osób, aż po scenę główną mBank x Mastercard, której nie powstydziłby się OFF Festival czy nawet Open’er.
Wszystkie lokale znajdowały się w granicach centrum miasta, wokół ulicy Piotrkowskiej, czyli głównego szlaku miejscowych i turystów. Wielość propozycji festiwalowych wymuszała czasami trudne decyzje, szczególnie gdy w dwóch różnych klubach jednocześnie grali interesujący wykonawcy. Różnorodność scen jest mimo wszystko wyjątkową zaletą wydarzenia i powodem, dla którego warto zdecydować się na udział. To dobra okazja, by poznać nie tylko nowych artystów, ale także punkty na mapie. Tym bardziej cieszy umiejscowienie festiwalu w granicach Łodzi, które mimo negatywnych opinii ma naprawdę dużo do zaoferowania… o ile chce się szukać.
Od Sasa do lasa
Great September jest projektem pełnym niespodzianek. Jednego wieczoru idziesz na koncert kwartetu Lor grającego urokliwe, popowe kawałki okraszone skrzypcami w dusznym na co dzień klubie. Następnego dnia zmierzasz na występ SW@DY & NICZOS grających tzw. podlasie bounce na głównej scenie. Godzinę później odkrywasz muzyka, którego nazwisko pierwszy raz przeczytałeś w line’upie i bujasz się do melodii w towarzystwie dziewięciu innych osób. W wydarzeniu o takiej formule trudno o przebojowość – trzeba się na to przygotować.

Festiwal showcase’owy to jednak nie tylko muzyka. Dla spragnionych spokoju bądź zainteresowanych merytoryczną odsłoną Great September przygotowano kilkanaście paneli konferencyjnych w Teatrze Pinokio. Profil tematyczny był bardzo szeroki i skrojony – nie tylko pod uczestników, ale również stałych działaczy branży. Nie zabrakło gości, takich jak Lecha Janerki, muzyka o statusie legendy w Polsce, którego rozmowa z dziennikarzem muzycznym Bartkiem Koziczyńskim była jednym z ciekawszych punktów całego festiwalu. Problem nielegalnej sprzedaży biletów, budowanie festiwali inaczej, współczesne technologie i sztuczna inteligencja w tworzeniu muzyki oraz wynajdywaniu nowych, charyzmatycznych podopiecznych to kolejna część propozycji spotkań.
Przedmiotem dyskusji były także trendy muzyczne, jak moda na nostalgię i muzykę lat 90. (o podobnym zjawisku pisałam w jednym z poprzednich artykułów). Doceniam uwzględnienie w programie tych aspektów działalności na rynku, w której my – odbiorcy – zazwyczaj uczestniczymy dopiero jako ostatnie ogniwo łańcucha. Wgląd w tajniki i specyfikę przedstawicieli biznesu był bardzo cennym doświadczeniem, które, wnioskując po pełnych salach, podobało się nie tylko mnie.
Warsztaty i panele, będące merytoryczną częścią festiwalu, są dobrą przeciwwagą dla części stricte artystycznej. Poza koncertami dla uczestników przygotowano także m. in. wernisaż prac twórców związanych z łódzką ASP czy pokazy filmów krótkometrażowych studentów i absolwentów Szkoły Filmowej w Łodzi. Dla delegatów z branży przygotowano także spotkania z reprezentantami wytwórni, jak Next Music. Trudno wskazać, na ile projekty te cieszyły się popularnością (między koncertem a spotkaniem z ludźmi, których nie znam, raczej zawsze wybiorę koncert). Eksport łódzkich twórców na wydarzenie, w którym biorą udział osoby z całego kraju, natomiast, jest mile widziany.
Na Great September mamy ciągły ruch
Choć pierwszy dzień festiwali zwykle mija pod znakiem „rozpoznania terenu”, udało mi się przeżyć pierwsze, muzyczne zachwyty kompletnymi nieznajomymi. Z czwartkowych koncertów z niecierpliwością oczekiwałam jedynie zespołu Dziewczęta. Występ muzyków indie-rockowej kapeli nie tylko mnie nie zawiódł, a bardzo pozytywnie zaskoczył. Dobór sceny – parteru klubu Łódź Kaliska – wydał się idealnie skrojony pod energiczne, gitarowe brzmienie. Po spokojniejszym, bardziej melodyjnym koncercie Stasia Szymańskiego (znanego jako Stan Zapalny) dwa piętra wyżej, wieczór na Great September nabrał tempa.

Ciekawym pomysłem organizatorów (bądź elementem współpracy z Great September) było wprowadzenie na główną scenę muzyków współpracujących z wytwórnią Next Music w ramach jednego projektu. „Dojrzewanie”, którego nazwę zainspirował jeden z popularniejszych seriali Netflixa ostatnich lat zaintrygowało konwencją. Każdy kolejny mini-występ artysty zapowiadała jego krótka wypowiedź, w której przedstawiał swoje sposoby na i refleksje dotyczące kryzysu psychicznego. Inicjatywy łączące twórców są od jakiegoś czasu na topie (patrz: Taconafide, festiwal ZORZA) więc próba skrzyknięcia się muzyków Next Music wpisuje się w trend. Czy ów próba była udana jest zupełnie inną kwestią (według mnie nie do końca).
Pozytywnym akcentem zamknęłam pierwszy dzień dzięki występowi w 6. dzielnicy – klubiku mieszczącego góra pięćdziesiąt osób. Gdyby była taka możliwość, po stromej klatce schodowej budynku wspięłoby się pewnie drugie tyle, aby zobaczyć Marka Niedzielskiego na scenie. Muzyk, jeszcze niedawno uczestnik programu Must Be The Music, w pełni wykorzystał swoje pół godziny, czarując publikę zabawną konferansjerką, zachętami do interakcji, śpiewu, nawet wymyślenia tytułu jednego z przedpremierowo zagranych kawałków. Koncert Niedzielskiego, zachowany w klimacie melancholijnego popu, uzupełnił gościnny udział Ani Szlagowskiej. Duet pozostawił po sobie dobre wrażenie, szczególnie że dwie godziny później światło dzienne ujrzał wspólnie zaśpiewany numer „Niby to wiem”.
Bounce, baby
Drugi dzień festiwalu upłynął pod znakiem trochę innych brzmień, dzięki m.in. akcentom hip-hopowym (BSK) czy reinterpretującym całkowicie muzykę taneczną (SW@DA & NICZOS). Duet z wrocławskiego Biskupina, który zagrał ostatni set piątkowego wieczoru, rozbudził cały klub Prywatka (który na co dzień prezentuje dance, brzmienia latino i aktualne hity). Chłopaki urzekli mnie swoim (lekkim) nieokrzesaniem scenicznym i prostymi, czerpiącymi z polskiej szkoły gatunku tekstami. Jak nawijają: „nostalgia wraca”, czego dobitnym przykładem jest wykorzystanie klasyka Breakout w ich obecnie najpopularniejszym utworze „kiedy byłem ale to house”. Polskich zespołów i artystów hip-hopowych jest w bród, jednak oni robią coś inaczej; mają ten faktor, który zaprowadzi ich na sceny dziesięciokrotnie większe niż ta w łódzkiej Prywatce.

Godzinę wcześniej niesamowite wrażenie robił występ SW@DY & NICZOS, grupy polsko-kolumbijskiej, która tworzy awangardowy nurt nazywany „podlasie bounce”. Zdziwieni? Takie rzeczy tylko na Great September. Muzyka kolektywu rozeszła się szerokim echem po ich wiralowym kawałku „Lusterka”, który odrzucono w kwalifikacjach do konkursu Eurowizji 2024. Zaledwie półgodzinny koncert stał się furtką do świata tajemniczych, transowych bitów, inspirowanymi rytmami z całego świata w połączeniu z podlaskim sznytem i językiem. Niepodrabialny styl SW@DY & NICZOS podzielił publiczność na część bujającą się i bawiącą razem z wokalistką i raperką Niką Jurczuk, druga zaś bez przekonania wpatrywała się w sceniczne tańce. Unikalny charakter koncertu zapamiętam jako jeden z ciekawszych momentów festiwalu, mimo iż dane mi było obejrzeć zaledwie kilkanaście minut. Jedynym mankamentem występu była godzina jego startu – tajemniczość i ludowość muzyki SW@DY & NICZOS podbiłby mrok wokół, a koncert odbył się jeszcze przed zachodem słońca.
Piątkowa Piotrkowska
Prosto z podlasie bounce trafiłam na najbardziej wyczekiwany przeze mnie koncert na całym Great September – zespół Lor, żeński kwartet ogłaszany jako jeden z headlinerów festiwalu. Dla głównych artystów wydarzenia przewidziano dłuższe sety, bo godzinne, co daje dodatkowe pole do popisu muzykom. Dziewczyny w pełni wykorzystały swoje sześćdziesiąt minut, gromadząc pokaźne grono słuchaczy w zamkniętej scenie Prywatki. Wybrzmiały m.in. „PAM PAM PAM”, „Trafalgar Square”, „uciekaj!” czy jeden z personalnych ulubieńców „$hrek 2”. Słowa uznania należą się także basistce Paulinie, która przejęła stery i poprowadziła koncert, dopełniając utwory kulisami ich tworzenia bądź zabawnymi historiami z udziałem artystek. Bis po ostatnich oklaskach zamknął występ Lor, którego muzyka wydaje się być tak urocza, jak różnorodna w swoim przekazie.

Na zakończenie relacji z sobotniej części warto wspomnieć jeszcze pierwszy koncert tego dnia, czyli występ Sennego. Oszczędnych kompozycji Huberta Kapturkiewicza można było wysłuchać w Łódzkim Centrum Wydarzeń, położonego w początkowej części ulicy Piotrkowskiej. Ciepłe, przytulne brzmienia przeniosły słuchaczy z powrotem pod pierzynę, a spektaklu dopełniły piżamy, w które ubrał się zespół. Nieoczywistym akcentem było symboliczne podzielenie koncertu na części tematyczne: gorzką i słodką, a podczas drugiej z nich muzyk rozdawał publiczności cukierki między utworami. Nie mam nic przeciwko takim zagraniom, jakkolwiek nieuczciwe lub łapówkarskie by się wydawały.
Spośród trzech dni festiwalu piątek wydał mi się najbardziej wyrównany jakościowo z zachowaniem muzycznego zróżnicowania. Wracając do domu z Prywatki po koncercie BSK miałam szczere wrażenie, że ze spokojnymi, gitarowymi introspekcjami, pulsującym Podlasiem i hip-hopową nostalgią muzyka alternatywna w Polsce ma się dobrze. Bardzo dobrze.
„Serdeczny uścisk szefa i buziak w policzek”
Great September pod wieloma względami przypomina casting. Artysta ma od pół godziny do godziny, aby zyskać (lub nie) kolejnego słuchacza. Choć na format wszyscy się zgadzają, nie sposób nie stwierdzić, iż czasem bywa to za mało. Oglądałam w sobotę pokaz umiejętności artysty o pseudonimie Twój, Dawid z pewną rezerwą i mimo imponujących prób (który początkujący artysta występuje z tancerkami na showcase’ach?) nie zachwycił, choć górne piętro Łodzi Kaliskiej praktycznie wypełniło się po brzegi. Bez echa przeszły również występy kilku mniejszych indie artystów jak rzeka i Newest Zealand, którzy zagrali co najwyżej poprawnie.
Trudno przewidzieć, czy Great September stanie się trampoliną do sukcesu dla muzyków, którzy zgarnęli umiarkowane tłumy na festiwalu. Z pewnością jednak jest to dla nich atrakcyjna okazja do rozpostarcia skrzydeł. Potrzeba stworzenia show na miarę gigantycznych scen na takich wydarzeniach znika na dalszy plan, ale przecież nie znika całkowicie. W sobotę niemałą, choć niezwykle zaangażowaną grupę zgarnął zespół Mlecze, którego występ jest jednym z wyraźniejszych wspomnień z weekendu.

Łącząc kruchość dnia dzisiejszego z nieopierzeniem i energią młodości, warszawiacy zaserwowali – jak na zespół z jednym albumem długogrającym na koncie – bardzo przyzwoity koncert. Szczególne zasługi przypisuję tutaj gitarzyście Michałowi Terleckiemu, który nadał wyrazisty, surowy ton całości oraz Karolinie Prasał z wokalem o przepięknym kolorycie. Jeśli ta relacja wciąż nie zachęca – przeczytajcie opis grupy, z którego dowiecie się, że tworzona przez nich muzyka jest jak „serdeczny uścisk dłoni Twojego szefa i buziak w policzek”. Być może to moja ignorancja, natomiast brakuje takich projektów do-it-yourself na polskiej scenie. Liczę, iż Mlecze w niedługim czasie zagrają przed większą publiką, choć tak dobrze było ich widzieć w intymnej, niewielkiej scenerii klubu, że zastanawiasz się, czy nie do takich tylko zostali stworzeni.
Festiwal kontrastów
W sobotnim rozkładzie dnia pojawiły się także dwie gwiazdy różnych formatów – Kosma Król i Kaśka Sochacka. Warszawski raper i reprezentant sceny hip-hopowej postawił na ścisły kontakt z publicznością, która wypełniła całą tarasową scenę Prywatki. Na scenie artysta pojawił się także ze współtwórcą, Krzaqiem, z którym zagrali ponad półgodzinny set. Polot i swobodne nawijanie pozostawiło wrażenie autentycznej pasji – do muzyki, swojej twórczości, do hobby, które zaprowadziło Kosmę Króla na Great September. Mimo iż energia obecnych pozostawiła trochę do życzenia (może to kwestia typowo jesiennej aury i sobotniego deszczu), raper pokazał, że może być czarnym koniem polskiego undergroundu, a jego kawałki przetrwają próbę czasu.

Na zupełnie inną kartę postawiła Kaśka Sochacka – artystka z nikłym wręcz kontaktem z publiką podczas swoich występów. Headlinerka zgromadziła tłumy na głównej scenie mBank x Mastercard i – co warto odnotować – włącznie z mieszkańcami i przyjezdnymi, którzy obserwowali koncert z dalekich odległości. Mimo iż udało mi się zobaczyć jedynie kilka jej utworów na żywo, to przepiękny, aksamitny głos Kaśki zdecydowanie uplasował ten set w kręgu ścisłego podium całego Great September. Wspaniałym akompaniamentem sobotniego koncertu był także zespół twórczyni, składający się m.in. z gitar, skrzypiec czy harmonijki. Wybór tej klasy wykonawcy na przewodniczenie ostatniemu dniu festiwalu oceniam jako trafny, choćby z racji profesjonalizmu i zgrania muzyków. Nie ukrywam, iż main stage dla utworów Kaśki sprawiał jednak wrażenie wyboru tak zgrabnego, jak baletnica w kaloszach. Aby nie powiedzieć za dużo – to zdecydowanie nie był mój ostatni koncert w jej wykonaniu, na którym się pojawię, choć mam nadzieję, w dużo bardziej kameralnym lokum.
Gotowym na zaskoczenie
Po trzech intensywnych dniach Great September jestem jedynie dobrej myśli, że na kolejną edycję wrócę bez wahania. Bogaty, zróżnicowany repertuar, ciekawe sceny w niedalekiej odległości, miejski klimat szeroko niedocenianej Łodzi tworzą z festiwalu unikatowe doświadczenie. Reinterpretacja tradycyjnej formuły wielkiego pola z wielkoformatowymi gwiazdami jest czymś, na czym zyska cała polska scena muzyczna – zarówno od strony artystów jak i branży. Choć Great September odbywa się od kilku lat, może stać się (a może już się stał?) kolebką wielkich współprac, projektów i znajomości, których owoce ujrzą światło dzienne już niebawem.
Z perspektywy dziennikarza wydarzenie to otworzyło dla mnie pole do medialnych manewrów, poczynając od networkingu aż po zwykłe-niezwykłe rozmowy o zaskoczeniach, rozczarowaniach i nadziejach, które pokładaliśmy – my, wszyscy uczestnicy – w artystach przybyłych, by zaprezentować swój materiał. Mam również szczerą nadzieję, jako mieszkanka tego miasta, że wydarzenie dostarczyło inspiracji i odkryło trochę piękna zjeżdżającym do centrum Polski. Na trzy dni stało się ono centrum artystycznym, mieszanką pokoleń i parkietem dla odkrywających ojczyźniane brzmienia. Zatem czy warto przyjechać na łódzki showcase jako przeciętny fan muzyki? Tak, o ile tylko jest się gotowym na zaskoczenie. Tu się dzieje coś innego. Coś, co sprawia, że Great September jest „as great as they think”.
Relacja sporządzona dzięki uprzejmości Great September Showcase Festival & Conference.
Fot. nagłówka: Ekipa Great September
O autorze
Studentka dziennikarstwa na Uniwersytecie Łódzkim. W wolnym czasie pochłania wszystko, co związane z muzyką. Jej ulubione miejsce na świecie - poza rodzinnym miastem, Islandią i halami koncertowymi - to własne łóżko, gdzie ogląda filmy i odpoczywa od szukania guza.


