Przejdź do treści

„Wena to przyjemny dodatek” – wpływ pisania na życie

Sztuka pisania stanowi formę uzewnętrzniania swoich emocji, pragnień oraz przekonań. Szczególną jej formą są wiersze, które wynoszą literackie doznania na wyższy poziom. Aby ułatwić debiut młodym artystom, Gazeta Kongresy wiosną 2025 roku przygotowała konkurs. Poproszono młodych artystów, by nadesłali swoje dzieła i dzięki temu zaprezentowali je światu. Pięć zwycięskich utworów zostało opublikowane na stronie internetowej portalu oraz opatrzone komentarzem członka jury. Pokazało to, że poezja nie musi czekać na lepsze czasy w szufladzie – może podbijać serca oraz świat. Ale sztuka pisania to też proces nieustannego samodoskonalenia. O jej znaczeniu w życiu mówi Natalia Król – studentka z Poznania, która swoich sił próbuje w pisaniu wierszy, powieści, a nawet scenariuszy. Nie określa siebie mianem romantycznej poetki, gdyż literatura jest dla niej przestrzenią świadomej i konsekwentnej twórczości.

Fot.: Agnieszka Łukaszewska
Fot.: Agnieszka Łukaszewska

Agnieszka Łukaszewska: Na wstępie zacznę od oczywistego pytania – czy czujesz potrzebę pisania? Jeśli tak, to jak często i czym jest ona spowodowana?

Natalia Król: Nie wierzę w coś takiego jak „potrzeba pisania”. To nie głód duszy ani natchnienie, które spada z nieba i nie daje spać, tylko zwykła praca. Sztuka, tak jak każda inna dziedzina, opiera się na dyscyplinie i cierpliwości. Można być utalentowanym, ale jeśli nie ma się wytrwałości, nic z tego nie będzie. Dlatego nie siadam do wierszy w ataku mistycznej weny, tylko wtedy, kiedy chcę poćwiczyć warsztat albo kiedy jakieś zdanie przypadkiem mnie zaczepi i szkoda je puścić wolno. Wena to przyjemny dodatek, ale nie fundament.

A. Ł.: W pisaniu jakiej formy wierszy najlepiej się czujesz?

N. K.: Najczęściej wybieram wiersze rymowane, w dodatku w trzynastozgłoskowcu. Nie dlatego, że mam kult Mickiewicza czy romantyzmu, tylko dlatego, że to najlepszy trening dla umysłu. Rym i rytm narzucają ograniczenia, które zmuszają mnie do kombinowania. Muszę szukać nowych słów, rozbijać zdania, układać je w dziwaczne konstrukcje, żeby pasowały. To takie sudoku na słowach – niby zabawa, a jednocześnie ćwiczenie precyzji. Wiersz wolny pozwala na większą swobodę, ale mnie bardziej interesuje to zmaganie się z formą.

A. Ł.: A czy jest jakaś konkretna tematyka, w której piszesz?

N. K.: Nie mam jednej tematyki, nie trzymam się żadnego klucza. Zazwyczaj wszystko zaczyna się od jednego zdania albo obrazu, który nagle pojawia się w głowie. To może być coś absurdalnego, przypadkowego, zwyczajnego. Jeśli uznam, że ma potencjał, buduję wokół niego całość. To działa trochę jak kula śniegowa – jedno słowo popycha następne, a potem nagle mam gotowy wiersz. Nie mam więc ulubionego tematu, raczej pozwalam, żeby to pierwsze zdanie dyktowało kierunek. Czasem wychodzi z tego coś poważnego, a czasem coś zupełnie lekkiego i groteskowego.

A. Ł.: Próbowałaś kiedyś swoich szans w konkursach związanych z pisaniem?

N. K.: Nie. Konkursy zawsze kojarzyły mi się z dopasowywaniem do gustu jury. A ja nie mam cierpliwości do zastanawiania się, co spodoba się obcym ludziom, i czy moje wersy są wystarczająco „literackie” albo „nowoczesne”. Wolę pisać po swojemu i nie myśleć, czy ktoś to oceni na pięć czy na minus trzy.

A. Ł.: A czy miałaś kiedyś szansę publikacji swoich dzieł?

N. K.: Tak, publikowałam i ku mojemu zdziwieniu ludzie naprawdę to czytali. Co więcej – nie tylko czytali, ale też chwalili, więc uznałam, że chyba nie wyszło najgorzej. Przez chwilę wyglądało na to, że mogłabym coś z tym dalej robić. Ale potem przyszedł moment otrzeźwienia – nie wiem, czy zgłupiałam, czy zmądrzałam – i stwierdziłam, że niekoniecznie chcę być „artystką”. Zaczęłam pisać mniej publicznie, bardziej dla siebie, bo nagle przestało mnie bawić bycie ocenianą.

A. Ł.: W takim razie na myśl przychodzi pytanie, czy wiążesz swoją przyszłość z pisaniem?

N. K.: Nigdy nie myślałam o tym poważnie. Pisanie jest dla mnie czymś dodatkowym – czymś, co robię obok, nie zamiast. Trochę jak hobby, które potrafi być absorbujące, ale nie traktuję go jako fundamentu przyszłości. Zresztą mam wrażenie, że jak tylko zaczęłabym myśleć o pisaniu jako o karierze, to cała zabawa by się skończyła. Więc nie – na razie nie wiążę z tym wielkich planów, bo wolę, żeby zostało tym, czym jest teraz: ćwiczeniem i eksperymentem.

A. Ł.: Masz w swoim dorobku sporo wierszy, podzieliłaś się kilkoma z nich. Powiedz mi proszę, co stoi za ich genezą?

N. K.: Szczerze? Nic. One nie mają żadnej głębokiej genezy ani wielkiej historii powstania. Jak mówiłam wcześniej – zwykle zaczyna się od jednego zdania czy obrazu, który po prostu wpada mi do głowy. A kiedy pokazywałam kilka wierszy, wysyłałam te, które akurat jako pierwsze pojawiły się w moich notatkach. To nie był wybór w stylu: „to jest najważniejsze, najbardziej osobiste dzieło mojego życia”. Bardziej: „dobra, to mam pod ręką, więc niech będzie”. Nie stoją za tym żadne dramaty, manifesty ani wzniosłe idee.

A. Ł.: Piszesz też scenariusze. Miałaś ostatnio szansę zaprezentować jeden w Radiu Afera. Opowiedz o tym, co Cię do tego skłoniło? Jak się w tym czujesz?

N. K.: Dostałam szansę napisania scenariusza do Calineczki. Szczerze mówiąc, nigdy nie lubiłam tej bajki – zawsze drażniło mnie zakończenie. W gruncie rzeczy to dość ponura historia: dziecko ma wyjść za kreta, potem ucieka i ląduje w ramionach księcia, jakby to była jedyna droga ratunku. Dla mnie to bardziej brzmiało jak moralitet o braku wyboru niż baśń z happy endem. Więc kiedy nadarzyła się okazja, pomyślałam: czemu nie napisać zakończenia po swojemu? Skoro mam okazję, to warto wykorzystać ją do wywrócenia schematu.

Jak się z tym czuję? Trudno powiedzieć. Na początku w ogóle do mnie nie docierało, że to naprawdę mój tekst leci w radiu. Pierwszy raz, gdy usłyszałam go na antenie, pomyślałam: „to niemożliwe, że ja to napisałam”. Może kiedyś dotrze, a może nie – na razie traktuję to bardziej jak dziwne, trochę surrealistyczne doświadczenie niż moment życia.
Muszę tylko doprecyzować. Pracowałam nad Calineczką jako osoba odpowiedzialna za scenariusz i współpracowałam podczas pisania Calineczki. Sam pomysł na zakończenie nie był mój, ja po prostu zmieniłam w słowa plan innej osoby.

A. Ł.: Czy pisząc, masz poczucie, że to Ty prowadzisz pióro, czy pióro prowadzi Ciebie? Nawiążę jeszcze do lekkości Twojego stylu – był taki od zawsze, czy wypracowałaś go przez lata?

N. K.: To zależy od formy, w jakiej piszę. Przy krótkich tekstach – wierszach czy artykułach – to zdecydowanie ja prowadzę pióro. Mam plan, wiem, co chcę osiągnąć, i po prostu realizuję założenie. Tu nie ma żadnej magii, tylko struktura i konsekwencja. Zabawa zaczyna się przy większych formach – scenariuszach czy książkach. Tam bywa inaczej. Możesz chcieć, żeby bohater zrobił coś konkretnego, ale nagle okazuje się, że jego charakter, sposób myślenia czy wcześniejsze działania kompletnie na to nie pozwalają. I wtedy, chcąc nie chcąc, musisz się dostosować. To moment, w którym postacie zaczynają w pewnym sensie „żyć”.

A co do lekkości stylu – bardzo miłe, że tak to odbierasz, ale to nie jest żadna wrodzona umiejętność. W rzeczywistości jestem dyslektykiem i przez długi czas samo pisanie sprawiało mi ogromne trudności. Musiałam to wypracować, krok po kroku. Początki były jakieś osiem lat temu i nie wyglądały szczególnie obiecująco. To, co teraz widać jako „lekkość”, to efekt wielu godzin ćwiczeń i uporu, a nie dar z nieba.

A. Ł.: Czy w pisaniu ważniejszy jest sens, czy słowa (ich dobór, rytmika) i czy da się to w ogóle rozdzielić?

N. K.: Nie wiem, czy da się to jednoznacznie rozdzielić. Myślę, że wszystko zależy od tego, co chce się osiągnąć. Jeśli piszę wiersz rymowany, to wtedy dobór słów i rytmika są absolutnie kluczowe – sens może być prosty, ale forma musi się bronić. W wierszu wolnym albo w artykule odwrotnie – treść, przekaz, konkretne informacje wysuwają się na pierwszy plan, a język ma je tylko wspierać. Przy większych formach, jak książka czy scenariusz, obie rzeczy muszą iść w parze: historia bez sensu jest nudna, a historia opowiedziana źle – zwyczajnie męczy. Więc odpowiedź brzmi: to zależy. Nie da się pisać tylko z sensem albo tylko ze słowami, bo jedno bez drugiego prędzej czy później się wyłoży.

A. Ł.: Gdybyś miała określić siebie i swoją twórczość paroma słowami, jakie by to były? I może to banalne pytanie, ale dlaczego posługujesz się pseudonimem Natasza King?

N. K.: Trudne pytanie, bo szczerze mówiąc nie wiem, jak opisać swoją twórczość. Może najbliżej prawdy byłoby powiedzieć, że jestem jej ofiarą – coś, co miało być narzędziem, czasem zaczyna mnie przytłaczać. Chyba nawet jej nie lubię, a już na pewno nie idealizuję. To raczej związek pełen tarć niż romantyczna historia artysty i sztuki.

A pseudonim? Tu sprawa jest banalnie prosta. Natasza pojawiła się dlatego, że mało kto w ogóle używał mojego prawdziwego imienia i tak samo często reagowałam na „Nataszę”, jak na nie. A „King” to zwyczajnie odwołanie do mojego nazwiska. To nie była jakaś wielka strategia marketingowa czy literacka poza – po prostu od kilku lat funkcjonuję jako Natasza King i już.

Fot. nagłówka: www.freepik.com

O autorze

Studentka dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie imienia Adama Mickiewicza w Poznaniu. Pasjonatka języka polskiego, psychologii i różnych form dziennikarskich. Lubi bawić się słowem i szukać nowych perspektyw w rozmowach z ludźmi. W wolnym czasie chętnie wybiera się na city breaki.