Przejdź do treści

„Now the Grass Grows Through my Skin” – recenzja płyty

Mam taką muzyczną słabość – lubię znajdować i słuchać małych, niezależnych selfmade artystów, ukrytych gdzieś w czeluściach YouTube’a. Nic dziwnego więc, że kiedy takim artystą okazuje się mój stary znajomy, to jest to okazja, której zwyczajnie nie mogę przepuścić. Anchey Nocon w zeszłym tygodniu wypuścił właśnie swój pierwszy w pełni solowy album zatytułowany „Now the Grass Grows Through my Skin”. Jako że znam się z muzykiem nie od dziś, nie będzie to recenzja w klasycznym tego słowa znaczeniu. Chcę skorzystać z tej premiery w celu napisania małej laurki dla wszystkich artystów z głębokiego podziemia, którzy spełniają swoje muzyczne aspiracje w przerwach od pracy, studiów czy szkoły. A że w centrum uwagi będą moje przemyślenia wobec muzyki Ancheya… chyba tym lepiej dla wartości merytorycznej tego tekstu.

Wbrew temu, co można pomyśleć, nie jest to pierwsza płyta, w której tworzeniu brał udział Anchey Nocon. Już we wcześniejszych latach był główną siłą kreatywną i wokalną w zespole Blunt Razor. Chłopaki zaczynali na poważnie jeszcze w czasach licealnych, a ich muzykę stylistycznie można przypisać do szeroko pojętej alternatywy. We wcześniejszej twórczości wyczuwalne są mocne wpływy Coldplay, na przestrzeni lat coraz częściej odstawiane na boczny tor za sprawą coraz mocniej używanych syntetyzatorów i całego elektronicznego dobrodziejstwa. Płyta doczekała się nawet teledysku!

Ukoronowaniem tejże twórczości jest wspomniana już solowa płyta „Now the Grass Grows Through My Skin”. Mieni się ona w moich oczach (uszach?) przede wszystkim wartością produkcyjną. Bity w pełni stworzone przez Ancheya to niezwykle czułe i klimatyczne elektroniczne kompozycje, tworzące fantastyczny, miejscami unikatowy klimat, doskonale uzupełniający historię zawartą w słowach piosenek. Kończąc płytę po raz pierwszy, miałem wrażenie, że sam podkład muzyczny opowiada tutaj swoją własną historię. Wciąga w nią już od pierwszych, introwertycznych bitów rozpoczynających płytę, a im dalej – tym lepiej. Szczerze mówiąc czekam na informacje o wersji instrumentalnej płyty. Oczami wyobraźni widzę już siebie samego słuchającego tych bitów w czasie nocnej przejażdżki autem albo w długiej trasie gdzieś na drugi koniec świata. I bardzo mi się ta wizja podoba.

Ale, znając perfekcjonizm produkcyjny Ancheya, nie mogło być inaczej. Płyta powstawała już jakiś czas i za ten stan rzeczy były odpowiedzialne nie tylko codzienne obowiązki muzyka. Każdy z tych bitów jest dopracowany do granic możliwości i, co tu dużo mówić – to słychać, nie tylko w kompozycjach dźwięku, ale przede wszystkim w masteringu. Płyta pod tym względem brzmi pierwszoligowo i naprawdę nie da się pod tym względem do niczego przyczepić. Nie jest to kolejna soundcloudowa amatorszczyzna, sklejona na szybko z pięciu sampli i którą można potraktować co najwyżej ulgowo.

Od strony technicznej album zdecydowanie przypadł mi do gustu. Ale co ze stroną wokalno-liryczną? Niestety w tym momencie muszę dodać łyżkę dziegciu do pokaźnej beczki miodu, choć nieprzesadnie dużą rozmiarami. Głos Ancheya jest charakterystyczny: muzyk operuje wysokimi tonami i to w moim odczuciu kompletnie kładzie odbiór niektórych piosenek. Chyba koronnym przykładem jest tutaj „MK VI”, której instrumental i tekst są klasą samą w sobie. Nie jest to niestety jedyna piosenka, która pada ofiarą przesadnego wyskalowania głosu do „górnych granic”. Na całe szczęście nie jest to regułą i kiedy tylko Anchey znajduje złoty środek w doborze skali głosu, jego twórczość w pełni spełnia muzyczne oczekiwania, zabierając słuchacza do innego świata.

Właśnie – innego świata. Nie użyłem tego sformułowania przypadkowo, bo jest to w moim odczuciu kolejna spora zaleta płyty. Nie jest to zbitka losowych utworów stanowiących jedynie =artystyczne popisy twórcy. 12 nagrań zawartych na płycie stanowi spójną całość, łączącą się w historię, którą odkryć należy samemu – do czego jak najbardziej zachęcam. Tym bardziej, że sporo w niej nieprzesadnie skomplikowanej symboliki i zwyczajnie przyjemnie jest odczytywać drugie dno trwającej niemalże godzinę muzycznej opowieści.

Pomimo wad, z czystym sumieniem mogę napisać, że płytę warto przesłuchać. Underground da się lubić i „Now the Grass Grows Through my Skin” stał się, w moich oczach, jednym z wielu przykładów potwierdzających to stwierdzenie. Z tego też powodu ten tekst chciałbym zakończyć krótkim apelem do wszystkich artystów z podziemia. Nie przestawajcie robić tego, co tak świetnie Wam wychodzi! Tworząc na przeciwległym brzegu względem mainstreamowej muzyki dajecie nam, słuchaczom, niepowtarzalną okazję do słuchania być może najszczerszego rodzaju muzyki. Często tworzonej po godzinach, zazwyczaj kosztem własnego czasu i z całą pewnością dopinanej tytanicznym wysiłkiem jednej lub kilku osób. Jednak dzięki temu całe to poświęcenie i oddanie słychać. Być może poddaję się teraz mojej własnej, romantycznej wizji, ale tego typu muzyka ma w sobie emocje i klimat, które u pierwszoligowych artystów w najlepszym wypadku pojawiają bardzo sporadycznie. I za tę przeciwwagę Ancheyowi i wszystkim niezależnym artystom dziękuję! Twórzcie dalej. Such a lovely thing.

O autorze

Student dziennikarstwa III roku, który dobrym filmem lub książką nie pogardzi. Dodatkowo właściciel wyjątkowo żywiołowego psa, a co za tym idzie - biegacz. Sercem i duszą zwolennik myśli socjaldemokratycznej.