Historia o wielkich ambicjach, rodzinnych tajemnicach i nieustannym powracaniu do dzieciństwa, które na zawsze utraciliśmy.
Amerykański sen?
Niedawno wpadła mi w ręce powieść jednej z obecnie najbardziej znanych amerykańskich pisarek, Ann Patchett. Chociaż „Dom Holendrów” zalicza się raczej do książek o powolnym tempie, którym poświęcić należy nieco więcej czasu i uwagi, dałam mu się porwać już po pierwszych kilku rozdziałach. Momentami swoim klimatem przypominał „Wielkiego Gatsby’ego”, ale gdyby ten rozgrywał się kilkadziesiąt lat później i opowiedziany został z perspektywy rodzeństwa wspominającego lata młodości.
O czym jest Dom Holendrów?
Danny wraz ze swoją starszą siostrą Maeve podjeżdżają samochodem pod dom, w którym niegdyś dorastali. Gdy na dworze zapada zmierzch, wnętrze budynku rozbłyska bursztynowym światłem. Widok drewnianych mebli, kryształowego żyrandolu i ścian przyozdobionych olbrzymimi obrazami ściska im gardła. Rodzeństwo wypalając kolejne papierosy i obserwując przeszklone pomieszczenia, myślami przenosi się do czasów młodości…
Znowu mają kilkanaście lat. Ich matka wyjeżdża z dnia na dzień, nie pozostawiając po sobie żadnego słowa czy listu. Ojciec zaś, wiecznie milczący i stroniący od okazywania uczuć, sprowadza do domu nowo poznaną kobietę, która już wkrótce stanie się nową panią Conroy. Danny i Maeve zostają zmuszeni do natychmiastowego przeskoczenia do zupełnie obcego im świata, w którym polegać będą mogli tylko i wyłącznie na sobie. I choć lata mijają, a ich losy rozchodzą się w różne strony, Dom Holendrów na zawsze pozostanie w ich głowach jako przystań, do której niezmiennie będą wracać.
Wystarczy, że mamy siebie
Powieść Ann Patchett jest przede wszystkim historią o rodzinie, o relacjach zawiązujących się lub tych zanikających między jej członkami. Autorka z niezwykłą precyzją stworzyła portret każdego z bohaterów, poświęcając wiele uwagi nie tylko głównym postaciom, ale również tym drugoplanowym. Wnikając do ich serc i umysłów, próbowała znaleźć odpowiedź na pytanie, które nurtuje chyba większość z nas: W jakim stopniu zdarzenia z dzieciństwa wpływają na nasze dorosłe życie, na podejmowane przez nas decyzje, a także na wartości, które wyznajemy? Czy wszystko zaczyna się w domu?
Rodzina, której losom przyglądamy się na przestrzeni kilku dekad, nie należy do idealnych. Nieobecna matka, która ponoć wyjechała do Indii, lecz przez służbę w domu jest wspominana jako święta. Ojciec, będący mężczyzną o wielkich ambicjach, z którym trudno jest się porozumieć. Macocha o sercu napiętnowanym zazdrością, dążąca do wzniesienia własnego imperium. Wewnątrz owego kłębka marzeń, tęsknot i zawiści znajduje się dwoje dzieci, brat i siostra.
Danny i Maeve zachowali się w mojej pamięci jako przykład rodzeństwa, które przez całe życie idzie za rękę. Być może te wspólnie przeżyte traumy oraz łączące ich sekrety przyczyniły się do zaciśnięcia więzi między nim. Byli dla siebie nawzajem podporą, schronieniem przed okrutnym światem. Póki mieli siebie, nic nie było im straszne.
Młodość, która już nie wróci
Główni bohaterowie, których na samym początku książki poznajemy jako dzieci, na przestrzeni następnych stron oraz rozdziałów coraz szybciej dorastają. Niezależnie jednak od wieku, zapuszczają się myślami lata wstecz, wciąż wspominają dawne czasy, które nie wiadomo kiedy zostały im odebrane. I tak oto, spotykają się w samochodzie, by z ukrycia podglądać Dom Holendrów i dalej toczące się w nim życie. Rozmawiając starają się jeszcze raz przywrócić minione dzieciństwo, jeszcze raz je doświadczyć, sprawić, by wskazówki zegara przestały się poruszać. Wciąż na nowo rozdrapują te same, stare rany, zastanawiając się, dlaczego życie skierowało ich akurat na taką ścieżkę. Co by było, gdyby wszystko potoczyło się inaczej? Czy byliby szczęśliwsi?
Myślę, że wielu z nas, podobnie jak Danny i Maeve, co pewien czas rozpamiętuje dziecięce lata. Zapuszczając się w te ciemne i oblepione pajęczynami zaułki poszukujemy odpowiedzi, które niczym cień, pełzną za nami przez całe życie. Bo prawda jest taka, że przeszłości nie da się tak po prostu wymazać. Podobnie jak tatuaż, wsiąka nam głęboko w skórę i towarzyszy przez resztę dni naszego życia. Nie możemy jednak pozwolić, aby nas zniewoliła. Żyjąc tylko i wyłącznie przeszłością, zapominamy o tym, co dzieje się tu i teraz. Więc zamiast nieustannie zatracać się w labiryncie wspomnień, których w żaden sposób nie jesteśmy w stanie zmienić, pomyślmy o przyszłości. Bo to na nią mamy wpływ. Nie oznacza to jednak, że przeszłość i związane z nią problemy mają pójść w niepamięć. Niekiedy potrzebujemy zwolnić, zatrzymać się na chwilę lub zrobić krok wstecz. Wydaje mi się, że często kluczem do swobodnego i szczęśliwego funkcjonowania, nie jest chęć zmiany, lecz sama akceptacja tego, co się wydarzyło.
Poszukując axis mundi
Tytułowy Dom Holendrów był miejscem, z którym każdy z bohaterów wiązał inne uczucia i wspomnienia. Dla Elny Conroy był on więzieniem odgradzającym ją od reszty świata. Dla jej męża, Cyrila, stanowił ucieleśnienie marzeń i ambicji. Andrea, późniejsza pani Conroy, postrzegała go jako swoje królestwo, w którym to ona zasiadała na tronie. Dla Danny’ego i Maeve miejsce to było zarówno cichym przyjacielem towarzyszącym im podczas dorastania, jak i przekleństwem. Lata później, gdy rodzeństwo nie dzieliło z nim niczego oprócz wspomnień, dom niezmiennie trwał w ich umysłach jako pewien stały punkt odniesienia. To w nim wszystko się zaczęło, a następnie dobiegło końca.
Po skończeniu powieści zadałam sobie pytanie: „Czy ja też posiadam swoje axis mundi?” Czy istnieje miejsce, które postrzegam jako mój „środek świata”? Miejsce, które mimo upływu czasu, nigdy nie zniknie? Dom rodzinny, szkoła, plac zabaw, ogródek za domem dziadków – dla każdego będzie ono czymś innym. A może nie zawsze jest ono materialne? Wystarczy, że zachowane jest ono gdzieś głęboko w nas. Może jest nim piosenka nucona przez naszych rodziców, gdy byliśmy jeszcze mali? Albo zapach kropel rosy osiadłych na trawniku przed blokiem, w którym spędziliśmy dzieciństwo?
Elegancja i precyzja
„Dom Holendrów” jest pierwszą powieścią Ann Patchett, którą miałam przyjemność przeczytać, lecz na pewno nie ostatnią. W stylu pisania, którym posłużyła się autorka, jest coś wytwornego, a jednocześnie bardzo bliskiego. Zbudowany przez nią klimat przebijał się przez strony książki, sprawiając, że momentami zapominałam, gdzie naprawdę się znajduję: czy w amerykańskiej rezydencji w ubiegłym wieku, czy też we własnym mieszkaniu zatopiona w fotelu? Sam język opisałabym jako precyzyjny, elegancki i porywający.
Fot. nagłówka: Karolina Sobotko/Gazeta Kongresy
O autorze
Jestem studentką twórczego pisania i edytorstwa. Uwielbiam podróżować do miejsc magicznych i mglistych znajdujących się na mapach, ale także tych istniejących jedynie na stronach powieści. Uważam, że wszystko, co nas spotyka w życiu, dzieje się z jakiegoś powodu.