Kilku bohaterów, jeden dom i zatrważające tło obozu koncentracyjnego – tyle wystarczyło, aby opowiedzieć historię zła, które jest bliżej, niż to się wydaje każdemu z nas. Strefa interesów, w reżyserii Jonathana Glazera, zdobywając dwa Oscary za najlepszy film międzynarodowy i ścieżkę dźwiękową, udowodniła, że najbardziej przejmujące obrazy mogą być kreślone na ekranie bez użycia nadzwyczajnych narzędzi wizualnych. Film ten to wielki teatr makabrycznej wyobraźni, pełen słuchowych bodźców, niuansów i niedopowiedzeń. Właśnie tymi środkami trafia w samo sedno najtragiczniejszego doświadczenia historii, w tak ogromnej mierze także polskiego, co znalazło odzwierciedlenie w zespole filmowym (ponad 100 Polaków) i miejscu kręcenia filmu.
Pokazać wszystko, nie pokazując nic
Na początku wszystko wygląda sielsko i estetycznie – środek lata, miłe chwile nad rzeką, codzienne prace w pięknym ogrodzie. Zostajemy zaproszeni do domu, mogłoby się zdawać, normalnej, niemieckiej rodziny, która zwyczajnie cieszy się swoim, wręcz idyllicznym, życiem rodzinnym. Rajski obraz burzy nam natomiast widok drugiego planu, tego za wielkim murem odgradzającym wspaniałą willę. Tata, któremu rozkoszne dziecko macha na do widzenia, wychodzi do pracy jak każdy ojciec, z takim tylko wyjątkiem, że do fabryki śmierci. Wspomniany mur staje się więc granicą między niebem a piekłem, a dostęp do tego drugiego mamy tylko za sprawą przedostających się w tle odgłosów z oddali – naprzemiennych krzyków, szumów maszyn zagłady i egzekucyjnych strzałów. Z początku są one niesłyszalne, jednak po pierwszych trzydziestu minutach seansu zaczynają przyprawiać o ból głowy, a nasilające się niekiedy krzyki – o dreszcze grozy.
To właśnie w dźwięku znajduje się istota makabry przedstawionej sytuacji. W historycznym kontekście Holocaustu, z którego świadomością widz przychodzi już do kina, warstwa audialna filmu staje się w pewnym momencie zatrważająca, aż trudna do zniesienia. Słysząc przeraźliwy, wręcz nieludzki krzyk, dopiero po kilku sekundach rozpoznajemy w nim najprawdopodobniej oddzielone od matki niemowlę, a przed oczami stają najpotworniejsze obrazy znane z opowiadań Borowskiego, czy innych relacji obozowej makabry. Film ten nieustannie odwołuje się do wyobrażeń istniejących już w świadomości widza. Prawie nic nie jest powiedziane wprost, bo w rzeczy samej powiedziane być nie musi. Każda scena filmu jest potrzebna i kunsztowna w swojej prostej bezwzględności.
Nieskomplikowane, skąpe dialogi zdradzają wszystko o stanie mentalnym bohaterów, ukazując podstawy ich ideologicznego zaślepienia, kumulujące się z resztą w miejscu niezwykle banalnym, to jest zwyczajnej chęci dobrego życia i utopijnej służbie idei. Granice są tutaj jednak bardzo nieostre – łatwo głównej bohaterce przejść od roli zwyczajnej pani domu do „królowej Auschwitz”. Nikt z bohaterów, pomimo bycia produktem systemu, nie jest moralnie usprawiedliwiony. Zło jest wyborem, a szczególnie widać to w opozycyjnym zestawieniu obrazu rodziny z postacią młodej służącej, co noc ryzykującej życie dla pozostawienia kilku jabłek więźniom obozu. Na myśl bezwiednie przychodzi Hanna Arendt i jej „banalność zła”. Można nie myśleć o tym, że kilka kroków od naszego domu są gazowani i paleni ludzie – wystarczy skupić się na pięknej fontannie w centrum ogrodu. Można przymierzać przed lustrem lśniące futro, nie myśląc o tym, co stało się z jego poprzednią właścicielką.
Cisza, która wrzeszczy
W filmie są co najmniej dwa momenty, kiedy cisza uderza widza bardziej niż najdonioślejszy huk. Przerywniki te są potrzebną przestrzenią na skonfrontowanie się z tym, czego właśnie doświadczyliśmy jako widzowie – wyciszenie uświadamia prowadzoną do tej pory perspektywę chaosu. Drugi przerywnik tego typu połączony jest z kolei z obrazami współczesnego muzeum w Oświęcimiu, ucinającymi gwałtownie ciąg fabularny historii. Obserwacja zwykłych czynności sprzątania witryn i eksponatów wydaje się nad wyraz zwyczajna i trywialna, ale chyba właśnie takie jest to, co po tym czasie upadku człowieka pozostało – sterty butów, teczek i ubrań. Opowieść nie ma więc zakończenia, tak samo jak nie ma go cierpienie, wszechobecne w ukazanym na koniec filmu miejscu.
Najważniejszy Oscar
Strefa interesów to film wstrząsający, bolesny i niezwykle potrzebny. Tym bardziej cieszy oscarowy rozgłos dla polskiej koprodukcji, która bez wątpienia wniosła wielki wkład w szerzące świadomość upamiętnienie wydarzeń, które nigdy nie powinny mieć miejsca. „Można ten film potraktować jako takie lustro postawione przed współczesnymi społeczeństwami, w którym widzimy to, co się może z nami stać.” – mówi producentka, Ewa Puszczyńska. Słowa te są niezwykle istotne zwłaszcza w obliczu, pękającej na naszych oczach, cienkiej granicy między „może się stać” a „dzieje się”, jak się okazuje, nawet po stronie dawnych ofiar.
Fot. nagłówka: Gutek Film
O autorze
Studentka polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Zafascynowana literaturą, szczególnie jej twórczą i życiodajną właściwością opowiadania świata. W czasie wolnym amatorka rysunku i tenisa.