Przejdź do treści

Król w Białym Domu? Miliony Amerykanów mówią: dość

Miniony miesiąc zapisał się w historii Stanów Zjednoczonych jako jeden z najważniejszych momentów obywatelskiego sprzeciwu wobec władzy. Miliony Amerykanów w ponad pięćdziesięciu stanach wyszły na ulice, by zaprotestować przeciwko prezydentowi Donaldowi Trumpowi. Organizatorzy twierdzą, że była to największa mobilizacja społeczna w historii kraju – większa nawet niż czerwcowe protesty, które zgromadziły ponad pięć milionów uczestników.

Protesty i reakcja prezydenta

Hasło przewodnie protestów brzmiało jasno: „No Kings” – „Żadnych Królów”. Był to symboliczny sprzeciw wobec postępującej autokratyzacji władzy i rosnących obaw, że Trump zamienia demokratyczny system w coś przypominającego monarchię. Ale za tym masowym buntem kryje się coś więcej niż tylko emocje ulicy. To reakcja na głębokie procesy polityczne i społeczne, które – jak ostrzegają eksperci – mogą popchnąć Stany Zjednoczone w kierunku wewnętrznego konfliktu.

Podczas gdy Amerykanie w pokojowy sposób manifestowali swoje poglądy, prezydent Donald Trump odpowiedział w charakterystyczny dla siebie sposób. Na jego oficjalnych kanałach pojawiło się wygenerowane przez sztuczną inteligencję wideo, przedstawiające samego prezydenta jako monarchę w koronie, pilotującego myśliwiec z napisem „King Trump. W materiale widać, jak Trump zrzuca na tłum protestujących nieczystości.

Dla wielu obserwatorów był to symboliczny, lecz szokujący obraz – pokaz pogardy wobec obywatelskiego sprzeciwu. Tym bardziej, że w większości miast, w których odbywały się demonstracje, nie odnotowano żadnych aktów przemocy ani aresztowań.

Mimo to Republikański Komitet Narodowy określił manifestacje mianem „pełnych nienawiści marszów Amerykanofobów”, a niektórzy republikańscy kongresmeni oskarżali uczestników o „podżeganie do politycznej przemocy”. Kontrast między pokojowym przebiegiem protestów a ostrą narracją władz wydaje się coraz bardziej jaskrawy.

Demokratyczna erozja w praktyce

Obecnie Stany Zjednoczone spełniają dwa kluczowe kryteria krajów zagrożonych wybuchem przemocy politycznej lub wojny domowej.

Pierwszym z nich jest status „częściowej demokracji”, czyli państwa, które formalnie zachowuje instytucje demokratyczne, ale w praktyce ogranicza ich niezależność. Drugim – silna polaryzacja polityczna oparta na tożsamości etnicznej i religijnej, a nie na różnicach programowych czy ideologicznych.

Jak historia niejednokrotnie pokazała, demokracje upadają najczęściej wtedy, gdy przestają być pełne i silne. Stany Zjednoczone znalazły się dziś głęboko w tej niebezpiecznej strefie pośredniej. Od 2016 roku obserwujemy szybki regres instytucji demokratycznych, a od stycznia 2025 roku proces ten przyspieszył w sposób bezprecedensowy.

Te dwa czynniki – osłabienie mechanizmów kontroli władzy oraz etniczna polaryzacja partii politycznych – są tym, co w przeszłości doprowadzało do wojen domowych w innych krajach. A dziś? A dziś w USA tożsamość rasowa i religijna stały się najważniejszymi predyktorami zachowań wyborczych. Biali ewangeliczni chrześcijanie pozostają twardym elektoratem Trumpa, podczas gdy mniejszości rasowe w większości popierają Demokratów. To klasyczny sygnał ostrzegawczy.

Równocześnie rośnie liczba przypadków politycznych represji. Przed sądem stanął były doradca ds. bezpieczeństwa narodowego John Bolton, oskarżony w procesie, który sam określa jako motywowany politycznie. Podobne zarzuty wysuwał były dyrektor FBI James Comey, który twierdził, że jego sprawa to „zemsta” Białego Domu.

Sytuację pogarsza wzrost przemocy politycznej. W jednym z ostatnich incydentów zginął konserwatywny komentator Charlie Kirk, a w Minnesocie zastrzelono demokratyczną posłankę stanową i jej męża. To jest dokładnie ten moment, w którym społeczeństwo zaczyna się dzielić, a przemoc staje się narzędziem polityki.

Wojsko na ulicach – nowa rzeczywistość polityczna

Kolejnym niepokojącym elementem jest militaryzacja życia publicznego.

Od początku 2025 roku w wielu amerykańskich miastach – od Chicago po Los Angeles – pojawiły się oddziały Gwardii Narodowej, często wysyłane z innych stanów wbrew woli lokalnych władz. Władze federalne tłumaczą to „koniecznością zapewnienia bezpieczeństwa”, lecz dla wielu obserwatorów to bezprecedensowe użycie sił zbrojnych przeciwko własnym obywatelom.

Trump argumentuje, że amerykańskie miasta są niebezpieczne i pogrążone w chaosie”, choć rzeczywistość temu przeczy. Być może jest to po prostu narracja skierowana do jego elektoratu z małych miasteczek, którzy rzadko odwiedzają duże metropolie i rzeczywiście są skłonni uwierzyć w obraz miast w ogniu”.

W praktyce natomiast rozmieszczanie wojsk w demokratycznych stanach może mieć również inny cel: zabezpieczenie władzy przed masowymi protestami.

Insurrection Act – broń ostateczna

Wśród narzędzi, którymi prezydent może się posłużyć, znajduje się tzw. Insurrection Act – ustawa pozwalająca użyć armii wobec obywateli w sytuacji buntu. Ostatni raz użyto jej w 1992 roku, podczas zamieszek w Los Angeles.

Trump wielokrotnie wspominał, że „nie zawaha się jej uruchomić”, jeśli uzna, że sytuacja tego wymaga. Dla wielu ekspertów jest to sygnał alarmowy, bo każda władza, która nadużywa tego prawa wobec pokojowych protestów, ryzykuje eskalację, a w historii wielokrotnie to właśnie nadmierna reakcja rządu prowadziła do wybuchu wojny domowej.

Czy Trump szuka wojny?

Czy Donald Trump naprawdę chciałby doprowadzić do wojny domowej? Z jednej strony wszystkie przywołane sytuacje na to wskazują. Natomiast z drugiej – czy to nie właśnie kryzys zewnętrzny mógłby mu pomóc utrzymać władzę? Jako prezydent nie może startować w 2028 roku, więc może próbować stworzyć sytuację wyjątkową, która pozwoli mu zawiesić wybory?

Jako potencjalny przykład można podać Wenezuelę, którą Trump mógłby wskazać jako „zagrożenie narodowe”. W sytuacji wojennej mógłby zdobyć nadzwyczajne uprawnienia i skonsolidować władzę.

Choć to scenariusz, który wydaje się skrajny, należy pamiętać, że w historii demokracji zawsze znajdowali się przywódcy, którzy pod pretekstem kryzysu likwidowali wolności obywatelskie.

Fot. Wikimedia Commons

Demokratyczny opór: czy „No Kings” stanie się punktem zwrotnym?

Tegoroczne protesty mają więc wymiar znacznie głębszy niż bieżąca polityka. Dla milionów Amerykanów to sygnał, że czas obrony demokracji nadszedł teraz.

Skuteczny ruch oporu musi być masowy i trwały. Jeśli znaczna część społeczeństwa konsekwentnie protestuje, to w większości przypadków prowadzi to do zmian władzy. Ale wymaga to wytrwałości i różnorodności uczestników.

W demonstracjach wzięli udział także czołowi politycy Partii Demokratycznej – m.in. Chuck Schumer i Hakeem Jeffries – co może świadczyć o zrozumieniu, że nie wystarczy czekać, aż instytucje same się obronią. Demokracja nie upada dlatego, że pojawia się autokrata. Upada, gdy opozycja pozwala mu działać bez oporu.

Na tle narastającego napięcia pojawił się jeden drobny, lecz znaczący sygnał. Paul Ingrassia, nominowany przez Trumpa na stanowisko nadzorcy federalnych programów ochrony sygnalistów, został zmuszony do rezygnacji po ujawnieniu jego skandalicznych wypowiedzi – m.in. o „nazistowskich skłonnościach” i pogardzie wobec Martina Luthera Kinga. Zaskakujące było to, że tym razem presję na wycofanie nominacji wywarli sami Republikanie. Może świadczyć to o tym, że być może część Republikanów zaczyna rozumieć, że dalsze popieranie ekstremizmu oznacza samobójstwo polityczne.

Co dalej z Ameryką?

Ameryka stoi dziś na rozdrożu. Jedni widzą w Trumpie zbawcę narodu i obrońcę tradycyjnych wartości. Inni – zagrożenie dla fundamentów republiki, jaką znali od pokoleń.

Ale jedno jest pewne: fala protestów „No Kings” pokazała, że społeczeństwo amerykańskie nie jest bierne. Że wciąż istnieje gotowość, by bronić zasad, na których opiera się konstytucja.

W obliczu prezydenckich dekretów, wojsk na ulicach i dezinformacji w mediach, Ameryka mierzy się z własnym odbiciem w lustrze. Pytanie, które dziś zadają sobie miliony obywateli, brzmi: czy demokracja, która przetrwała wojnę secesyjną, kryzysy gospodarcze i wstrząsy społeczne, przetrwa również erę Donalda Trumpa?

Fot. nagłówka: Wikimedia Commons

O autorze

Studentka prawa i lingwistyki stosowanej, zaangażowana w działalność Ladies of Liberty Alliance. Laureatka licznych stypendiów w Stanach Zjednoczonych, miłośniczka polityki amerykańskiej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *