Ceny regulowane stały się niedawno gorącym tematem nie tylko w Polsce, ale również i za granicą. Dzieje się to przez falę pojawiających się propozycji różnych sposobów walki ze skutkami wzrostów cen. Pierwszą osobą w kraju, która wspomniała o możliwości wprowadzenia regulacji cen był Kazimierz Smoliński – poseł PiS. Stało się to podczas rozmowy w programie na żywo w Polsat News. Wypowiedź ta zaskoczyła prowadzącego oraz spowodowała konsternację w studiu. Po chwili poseł dodał, że chodziło mu tylko o podstawowe artykuły żywnościowe. Smoliński ostatecznie przyznał, że to jego autorski pomysł, a brak prac nad wprowadzeniem takiego rozwiązania potwierdzili również inni członkowie partii rządzącej. Wydaje się, że wzrosty cen kreują coraz większy popłoch w obozie władzy, o czym mogą świadczyć właśnie takie wypowiedzi jego członków lub też przygotowanie drugiej odsłony tarczy antyinflacyjnej. Nie ma wątpliwości, że inflacja to dzisiaj w Polsce temat numer jeden i bardzo wiele będzie zależeć od tego, czy uda nam się poradzić sobie z tym problemem oraz odpowiednio złagodzić jego konsekwencje. Ostatni odczyt wskaźnika inflacji podany przez GUS za grudzień 2021 r. w ujęciu rok do roku wyniósł 8,6%. Szczyt inflacji jednak jest prawdopodobnie przed nami, a w całym 2022r. ceny wciąż będą rosnąć za sprawą podwyżek cen energii i gazu, o czym pisałem wcześniej.
Co ciekawe, dużo bardziej burzliwa dyskusja nad kontrolą cen toczy się w… Stanach Zjednoczonych. Wiele reakcji w środowisku ekonomicznym wywołał tam artykuł prof. Isabelli Weber opublikowany w „The Guardian”. Tekst spotkał się z ostrą odpowiedzią m.in. słynnego ekonomisty oraz noblisty, Paula Krugmana, który określił propozycję jako zwyczajnie głupią na swoim profilu na Twitterze. Niedługo potem zreflektował się i opublikował przeprosiny, jednak można powiedzieć, że w tym przypadku emocje pomogły nakręcić wir dyskusji, ponieważ Krugman również doczekał się później odpowiedzi od innych.
Spór o ceny regulowane
W artykule wspomnianym na wstępie, Isabella Weber podkreśla, że w debacie publicznej nie poświęca się uwagi bardzo ważnemu czynnikowi, który napędza wzrost cen. Chodzi tu rosnące marże firm, które przeżywają prawdziwy „boom”. Zdaniem autorki, mamy do czynienia z „eksplozją zysków”. Ekonomistka twierdzi, że obecną sytuację związaną z kryzysem epidemicznym można porównać do czasów bezpośrednio po II wojnie światowej. Wtedy, tak jak dziś, występowały wąskie gardła powiązane z konieczną restrukturyzacją gospodarki. Wojenne oszczędności można porównać z obecnym odłożonym popytem, spowodowanym lockdownem i zamrożeniem niektórych sektorów produkcji oraz usług. W związku z podziałem ekonomistów na „drużynę Tymczasowych” (inflacja powinna minąć, należy ją przeczekać) i „drużynę Stagflacji” (wysoka inflacja utrzyma się dłużej i będzie szkodliwa dla gospodarki, dlatego należy wprowadzić politykę cięcia wydatków publicznych i jak najszybciej podnieść stopy procentowe, aby ją zwalczyć), autorka proponuje trzecią drogę – wzięcie na cel wybranych, strategicznych cen podwyższających inflację, a za narzędzie mogłaby tu posłużyć ich kontrola.
Odpowiadając, Paul Krugman stwierdził, że wprowadzenie cen regulowanych niezwykle rzadko znajduje uzasadnienie. Może tak się stać podczas wojny, kiedy trzeba racjonować wiele dóbr i zyski przestają mieć duże znaczenie. Innym scenariuszem jest wprowadzenie kontroli cen dla zatrzymania spirali płacowo-cenowej podczas słabej sytuacji gospodarczej. Obecnie jednak żaden z tych czynników nie zachodzi, a inflacja jest pośrednim skutkiem szybkiego odbicia gospodarczego po pandemii przy jednoczesnym zaburzeniu łańcuchów dostaw, więc nie ma podstaw do kontroli cen. Isabella Weber uważa, że regulacja strategicznych cen da nam trochę czasu na uporanie się z wąskimi gardłami wywołanymi przez pandemię. Krugman twierdzi z kolei, że kontrola cen mogłaby tylko zaburzyć procesy dostosowawcze.
Na dziś, kiedy mamy za sobą już wiele miesięcy pandemii i jesteśmy blisko prognozowanych szczytów inflacji w wielu krajach, wydaje się, że przeprowadzenie skutecznej strategii kontroli cen byłoby kontrowersyjne i niezwykle trudne. Wiele firm zaczyna już brać poprawkę na zmiany w światowej sieci dostaw. Dobrze się jednak stało, że stanowisko Isabelli Weber wywołało szeroką dyskusję. Może to stanowić podstawę do przyjrzenia się konkretnym rynkom. Dla przykładu, silnie skoncentrowany rynek producentów mięsa w USA może prowadzić do nieproporcjonalnej akumulacji zysków i nieuzasadnionych podwyżek cen. W ten sposób ceny żywności mogą rzeczywiście rosnąć bardziej, niż wynika to ze wzrostu kosztów. Inaczej mówiąc, firmy lubią dokładać cegiełkę do i tak rosnących już cen, aby wykorzystać czasy niepewności i zwiększyć zyski, zasłaniając się inflacją. W Stanach Zjednoczonych podczas trwania pandemii dochodziło do przypadków, kiedy lokalne władze stanowe pozywały m. in. producentów i dystrybutorów jajek za podwyżki cen. Rekordowe marże przedsiębiorstw niefinansowych w Stanach Zjednoczonych są faktem (nie były tak wysokie od 70 lat!) i na pewno dokłada się to do inflacji, ale trudno zakładać, żeby to głównie one ją napędzały. Firmy występują tu raczej w roli beneficjenta takiego, a nie innego otoczenia makroekonomicznego i traktują zwiększony zysk jako premię za ryzyko.
Skutki kontroli cen
Trzeba zauważyć, że kontrola cen zawsze niesie ze sobą poważne skutki. O ile, jak wcześniej pisałem, może mieć zastosowanie w pewnych przypadkach, to na dłuższą metę w gospodarce opartej o zasady rynkowe będzie uwidaczniać się jej nieskuteczność. Według ekspertów Banku Światowego ceny regulowane mogą prowadzić do zaburzenia konkurencji oraz zakłócenia konsumpcji, zwiększając popyt na dobra objęte polityką kontroli cen. Co więcej, taka polityka wiążę się z koniecznością powołania instytucji odpowiedzialnej za jej realizację, opracowania metody ustalenia odpowiedniej wysokości cen, a także skuteczne kontrolowanie przestrzegania regulacji, co może być trudne w praktyce. Wzrasta prawdopodobieństwo formowania się czarnych rynków i zakupów na zapas. Moment „uwolnienia” cen musi wiązać się z ich skokowym wzrostem do poziomów realnych, co może być trudne politycznie i przedłużać okres prowadzenia kontroli. Oficjalny wskaźnik inflacji przez ten czas będzie odpowiednio niższy, ale realnie również skokowo wzrośnie po odejściu od regulacji. Polityka kontroli cen na szerszą skalę rodzi wiele pytań i trudności, co nie przysparza jej zwolenników.
Ceny regulowane w Polsce – dobre rozwiązanie?
Polska gospodarka funkcjonuje oczywiście nieco inaczej niż amerykańska. U nas marże firm nie są aż tak napompowane, więc trudno mówić o konieczności wprowadzenia jakiejś regulacji. Oczywiście marże na niektórych rynkach rodzą uzasadnione pytania, np. wysokie stawki narzucane przez firmy oferujące aplikacje do realizacji dostaw jedzenia. Niektórzy prowadzący restauracje mówią nawet o zmowie cenowej i braku realnej konkurencji. Rolnicy z kolei narzekają na wysokie marże sieci sklepów, które narzucają im zbyt niskie ceny. Patrząc jednak ogólnie, a nie z perspektywy poszczególnych rynków, marże w Polsce przez kilka lat spadały, dopiero w czasie pandemii nastąpiło wyraźne odbicie.
Należy podkreślić, że niektóre ceny w Polsce mają już charakter regulowany. To m.in. stawki za prąd i gaz dla odbiorców indywidualnych, które co roku ustala Urząd Regulacji Energetyki. Na początku pandemii mówiło się także o regulacji cen maseczek, ponieważ spekulanci próbowali dyktować skrajnie wysokie ceny. W praktyce ceny maksymalne na artykuły medyczne wprowadziło wtedy kilka państw Unii Europejskiej, a Portugalia i Chorwacja nawet maksymalną cenę na paliwo.
Na ten moment rozmowa o kontroli cen jako efektywnym narzędziu walki z inflacją w Polsce wydaje się niezbyt adekwatna, a co najmniej spóźniona. Inflacja zdążyła już „rozlać się” na całą gospodarkę, więc zakres takiego planu wykraczałby poza nasze możliwości, a prawdopodobieństwo jego skutecznego wdrożenia byłoby niskie. Drożeje praktycznie wszystko. Ludzie coraz częściej myślą o podwyżce w pracy. Oczekiwane są dalsze wzrosty cen w przyszłości i na tym należy się skupić. Prawdziwe wyzwanie to teraz przeciwdziałanie utrwaleniu oczekiwań inflacyjnych, niedopuszczenie do spirali płacowo-cenowej oraz wzrost zaufania do instytucji publicznych poprzez przywrócenie wiary w to, że są one w stanie kontrolować sytuację i poradzić sobie z inflacją. Istnieją za to poważne wątpliwości, czy propozycje zawarte w Tarczy Antyinflacyjnej 2.0., takie jak np. 0% VAT na żywność się do tego przyczynią. Taki ruch wiąże się ze sporymi kosztami budżetowymi, ale ceny wcale nie muszą spaść. Jeśli VAT będzie wynosić 0%, to ktoś może spodziewać się, że ceny spadną dokładnie o wysokość podatku. Najprawdopodobniej tak się nie stanie, dlatego że firmy w takich sytuacjach niechętnie obniżają ceny, a gdy stawka VAT powróci do pierwotnej wysokości, bardzo chętnie wykorzystają to do uzasadnienia podwyżki cen. Może się więc okazać, że konsumenci nie ujrzą niższych cen na półkach, a po wygaśnięciu obniżki dojdzie do ich wzrostu.
O autorze
Studiuję ekonomię na UEP. Mam komfort zajmowania się tym, co lubię. Oprócz spraw gospodarczych interesują mnie podróże, piłka nożna i kuchnia.