Przejdź do treści

Bliski wschód już bez USA

Polityczne i gospodarcze wpływy USA, państwa od lat cieszącego się pozycją hegemona i kluczowego gracza na arenie międzynarodowej, widoczne były na wszystkich kontynentach, a w szczególności w Azji. To właśnie tam, a zwłaszcza na Bliskim Wschodzie, była najbardziej wyraźna amerykańska ingerencja w lokalny układ sił – zarówno poprzez zaangażowanie militarne, jak i różnorakie umowy i sojusze. Jedną z kluczowych przyczyn, które wpłynęły na tak wysoki poziom amerykańskiego zaangażowania, była umowa z Arabią Saudyjską w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych. Zgodnie z nią w zamian za obietnicę rozliczania się za ropę naftową przez Saudów wyłącznie w dolarach amerykańskich, USA przysięgło bronić własnymi siłami saudyjskich pól naftowych. Umowa ta stanowiła jeden z czynników umożliwiających dolarowi zostanie walutą rozliczeniową świata, jednak wymusiła na Stanach Zjednoczonych również militarne zaangażowanie się w regionie. To, wraz z bliskimi relacjami łączącymi Izrael i USA oraz zaangażowaniu na Bliskim Wschodzie w ramach kolejnego frontu walki z ZSRR, zapewniło Waszyngtonowi dość silną pozycję, pomimo tak dużej odległości dzielącej oba tereny. Teraz jednak, wraz z chińsko-rosyjskimi sympatiami Arabii Saudyjskiej, wzrastającymi napięciami na linii Izrael-Palestyna oraz coraz śmielszymi posunięciami Iranu, amerykańskie wpływy zdają się coraz bardziej maleć, a odzyskanie ich może być skrajnie trudnym zadaniem.

POŻEGNANIE Z KABULEM

20 lat trwała amerykańska wojna w Afganistanie – wojna, która pochłonęła liczne ofiary i oszałamiające ilości pieniędzy. Trwająca dwie dekady obecność wojsk USA w regionie rozpoczęła się wypędzeniem Talibów z Afganistanu i zakończyła ich wielkim powrotem. Dramatyczne zdjęcia z ewakuacji amerykańskich żołnierzy i ich dowódców, jakie obiegły światowe media latem 2021 roku, wywołały jednoznaczne wnioski wśród odbiorców. Ekspresowa ewakuacja wojsk USA i dantejskie sceny przedstawiające uciekających przed Talibami afgańskich cywilów wypadających z przeładowanych samolotów zostały uznane za upokarzające dla USA, a opuszczenie Kabulu stało się symbolem taktycznej porażki i coraz szybciej upadającej potęgi Stanów Zjednoczonych. Skłonił też ich przeciwników jak np. Rosję,  do coraz bardziej brawurowych działań. Choć tegoroczne wydarzenia dobitnie pokazały, że podobne założenia były znacznie na wyrost, faktem pozostaje, że na Bliskim Wschodzie dla Amerykanów jest teraz coraz mniej miejsca.

JEROZOLIMSKA WYMIANA CIOSÓW

Niezmiennie napięta sytuacja na Bliskim Wschodzie, w szczególności w zakresie relacji izraelsko-palestyńskich, skomplikowała się jeszcze bardziej w 2017 roku. Pomimo żarliwych sporów, regularnych akcji odwetowych i licznych kwestii spornych, na horyzoncie majaczyła perspektywa pokoju przy poparciu większości Palestyńczyków dla rozwiązania dwupaństwowego. Napięte nastroje eskalowały jednak niemalże do granic możliwości wraz z podjętą pięć lat temu przez Donalda Trumpa decyzją o przeniesieniu amerykańskiej ambasady do Jerozolimy i uznaniu jej za izraelską stolicę w ramach proponowanego przez jego administrację planu pokojowego. Decyzja ówczesnego prezydenta USA, a także postępujące nielegalne osadnictwo Izraela oraz coraz częstsze i bardziej brutalne konflikty zbrojne  sprawiły, iż większość Palestyńczyków przestała wierzyć w skuteczność rozmów i negocjacji, pokładając nadzieję w walce zbrojnej. Tym samym rząd palestyński przez wielu został uznany za kolaborancki, a znacznie większe poparcie zyskały organizacje militarne, jak np. Hamas. W wyniku eskalujących napięć spadła akceptacja dla rozwiązania dwupaństwowego, zakładającego istnienie dwóch niepodległych państw, na rzecz rozwiązania jednopaństwowego, znacznie mniej popularnego w Państwie Żydowskim; nie jest ono zgodne również z agendą USA. Ów wzrost nacjonalistycznych tendencji nie sprzyja Stanom Zjednoczonym, które – jako najbliższy sojusznik Izraela – przez długi czas zaangażowane były w różne konflikty powiązane z Państwem Żydowskim i żywo zainteresowane były rozwiązaniem sporu z Palestyną. Wraz z radykalizacją nastrojów oraz niechęcią do jakichkolwiek ustępstw po obu stronach konfliktu, zarówno perspektywy pokojowego rozwiązania, jak i pole manewru USA – aktywnego gracza i potencjalnego rozjemcy – znacznie się ograniczają.

ŻÓŁWIK NIE ROZWIĄŻE WSZYSTKIEGO

Zdjęcie niemalże 80-letniego Joe Bidena, przybijającego żółwika z młodym następcą tronu i de facto władcą Arabii Saudyjskiej Mohammedem bin Salmanem (MBS) w Rijadzie, obiegło cały świat w lipcu br. To niekonwencjonalne w zamyśle przywitanie miało zapewne stanowić odpowiedź na dylemat, nad którym głowił się cały świat, a mianowicie jak prezydent USA przywita się z MBS. Ciężko bowiem podawać rękę komuś, kogo zaledwie dwa lata wcześniej potępiało się za brutalne zabójstwo dziennikarza i obiecywało się uczynienie z niego „pariasa”. Jadąc do Arabii Saudyjskiej wbrew swojemu zapleczu i znacznej większości opinii publicznej, Joe Biden nie wyrzekł się prezentowanych wcześniej ideałów. Jednak coraz bardziej kruchy pokój w regionie, cechujący się dużą tendencją do szybkiej eskalacji, a także rosnące ceny paliwa i coraz wyraźniejszy zwrot Saudów w stronę autorytarnych krajów jak Chiny czy Rosja, zmusiły amerykańskiego przywódcę do kontrowersyjnej wizyty. Jednak zgodnie z przewidywaniami, jej rezultaty nie były spektakularne. Po rozmowach z OPEC Plus Arabia potwierdziła zwiększenie wydobycia ropy – jednak w minimalnym stopniu. Nie zgodziła się jednak na normalizację stosunków z Izraelem, sprzeciwienie się Chinom i Rosji oraz otwarcie zakwestionowała amerykańską wrażliwość na prawa człowieka. Pomimo prawie koleżeńskiego przywitania, kolejne rozmowy skupiły się na długich, raczej chłodnych dyskusjach dotyczących m.in. praw człowieka w Arabii i zamordowanego dziennikarza Khashoggiego. Zabójstwo to bowiem już od pięciu lat stanowi kość niezgody między oboma państwami – okrutna zbrodnia, tak naruszająca amerykańskie wartości, podkopała trwający od prawie 50 lat sojusz między narodami i wywołała niespotykane wcześniej ochłodzenie w amerykańsko-saudyjskich relacjach. Ostatecznie, mimo drobnych sukcesów, szeroko komentowana wizyta Joe Bidena potwierdziła raczej rozbieżność polityki prowadzonej przez USA i Arabię Saudyjską, bardziej niż kiedykolwiek skłaniającą się ku autorytarnym reżimom, niż współpracę owego długiego, acz trudnego sojuszu. On bowiem, z nadchodzącą światową polaryzacją, z każdym dniem zdaje się opierać się na coraz bardziej wątłych podstawach.

IRAN ZAWSZE W TLE

Jednak tym, co wciąż zdaje się łączyć zarówno USA jak i Arabię Saudyjską, a nawet Izrael, jest poczucie zagrożenia ze strony Iranu. Dla Ameryki to zagrożenie interesów, dla Izraela egzystencjalne niebezpieczeństwo – Iran pozostaje dla wielu przywódców nieustającym źródłem niepokoju. I chociaż Stany Zjednoczone prowadzą obecnie z Teheranem negocjacje w celu podpisania nuklearnego dealu, relacje między oboma krajami są dalekie od idealnych. Iran niezmiennie bowiem kontynuuje wzbogacanie uranu do coraz to wyższych poziomów. W sytuacji, gdyby Iran zdobył broń jądrową, niewykluczone jest uderzenie prewencyjne Izraela – dla państwa o małej powierzchni terytorialnej i stosunkowo niewielkiej populacji zaledwie kilka uderzeń stanowi bowiem zagrożenie egzystencjalne. Stanowi to jedną z przyczyn, dla których USA z takim zaangażowaniem próbują teraz negocjować deal nuklearny z Teheranem. Jednak podobna umowa nie rozwiąże innych problemów, jakie dla USA stawarza Iran. Niedawna konferencja w Teheranie, w której wzięli udział prezydencji Iranu, Turcji i Rosji, wyraźnie wskazywała, kto według Iranu stanowić będzie najważniejsze siły w regionie. Jednocześnie sugeruje to irańskie ambicje do statusu mocarstwa – może nie globalnego, ale na pewno regionalnego. Teheran – już w tej chwili zyskujący wpływy, chociażby w sąsiadującym Iraku – zdaje się być zdeterminowany, by dalej umacniać swoją pozycję. Potencjalnie bardziej brawurowe działania Iranu w jeszcze większym stopniu ograniczyłoby amerykańskie wpływy i zmusiłoby Waszyngton do ponownego skupienia uwagi na Bliskim Wschodzie – rejonie, który w ostatnich czasach nie znajdował się na liście amerykańskich priorytetów.

BYĆ ALBO NIE BYĆ

Wbrew wszystkiemu, sytuacja nie jest jeszcze beznadziejna, a Stanom Zjednoczonym wciąż pozostało pole manewru. Jest to jednak trudne, a dalsze podziały na coraz bardziej dwubiegunowy świat oraz radykalizacja nastrojów niewątpliwie nie pozwalają optymistycznie patrzeć w przyszłość. Jak wszędzie na świecie, także na Bliskim Wschodzie sytuacja się komplikuje. Wraz z coraz częściej obserwowanym powrotem do zimnowojennych układów i zwyczajów, Stany Zjednoczone będą musiały przystosować się do nowej rzeczywistości i wypracować strategię równie dobrą, jak ta, która finalnie zapewniła im zwycięstwo nad ZSRR. To właśnie decyzje takie jak umowa z Arabią Saudyjską czy wsparcie Mudżahedinów w wojnie w Afganistanie umożliwiły im zwycięstwo w trwającym pięćdziesiąt lat konflikcie i zapewniło lata niczym niezagrożonych wpływów na Bliskim Wschodzie. Teraz, wraz ze wzrastającą aktywnością Chin i tworzeniem się świata dwubiegunowego, Amerykanie potrzebują podobnego geniuszu strategicznego, by utrzymać swoje wpływy i po raz kolejny z podobnej rywalizacji wyjść zwycięsko.

O autorze

Lekarka stażystka i studentka trzeciego roku filologii polskiej na Uniwersytecie Łódzkim. Bydgoszczanka z urodzenia, poznanianka z wyboru. Interesuje się zdrowiem psychicznym i literaturą współczesną. W wolnych chwilach chodzi na długie spacery ze swoim szpicem lub trenuje do triathlonu.