W poniedziałek, 29 września, amerykański Sąd Najwyższy rozpoczął nowy rok pracy. Dziewięcioro sędziów, stojących na czele jednej z najpotężniejszych instytucji w kraju, przygotowuje się do rozpatrzenia spraw, które – jak twierdzą komentatorzy – mogą na lata zdefiniować przyszłość amerykańskiego społeczeństwa i demokracji. Jednak coraz częściej pojawia się pytanie, czy Sąd Najwyższy, powołany do ochrony konstytucji i równości wobec prawa, nie stał się narzędziem politycznym w rękach jednego człowieka: Donalda Trumpa.
W ostatnich miesiącach decyzje Sądu, z pozoru oparte na zasadach prawa, zdają się układać w jeden, wyraźny wzorzec – każdorazowo sprzyjający administracji prezydenta. Krytycy mówią wprost o „sądzie politycznym”, który coraz bardziej przypomina instytucję partyjną niż niezależny filar władzy sądowniczej.
Seria decyzji, które wstrząsnęły Ameryką
Jeszcze tego samego dnia, gdy rozpoczęła się nowa sesja, Sąd Najwyższy podjął decyzję o utrzymaniu w mocy zakazu udzielania tzw. „opieki afirmującej płeć” osobom transpłciowym poniżej 18. roku życia w stanie Tennessee. Decyzja ta, uznana przez środowiska praw człowieka za krok wstecz w walce o równość, była tylko jednym z szeregu orzeczeń wzmacniających konserwatywny zwrot sądu.
Tego samego popołudnia sędziowie pozwolili członkom Departamentu Government Deficiency (DOGE) uzyskać dostęp do systemów Social Security, zawierających dane osobowe milionów obywateli USA. Kilka godzin później zapadło kolejne orzeczenie – Sąd zezwolił prezydentowi Trumpowi na przeprowadzenie masowych zwolnień w Departamencie Edukacji. Decyzja ta, według ekspertów, „praktycznie rozbraja” instytucję odpowiedzialną za nadzór nad funduszami federalnymi dla szkół w ubogich dzielnicach i uczniów z niepełnosprawnościami.
Wszystkie te ustalenia – pozornie odrębne – mają wspólny mianownik: każda z nich wzmacnia władzę prezydenta, kosztem instytucji, które powinny być od niego niezależne.
Czy Sąd Najwyższy wciąż jest bezstronny?
Na to pytanie próbowała odpowiedzieć prof. Leah Litman, wykładowczyni prawa na Uniwersytecie Michigan, była asystentka jednego z sędziów Sądu Najwyższego i współautorka podcastu Strict Scrutiny. W swojej książce Lawless opowiadała o kulisach działania tej instytucji – i o tym, jak daleko odeszła ona od ideału bezstronności.
Według niej, Sąd Najwyższy nigdy nie był całkowicie wolny od uprzedzeń politycznych, a prawo i polityka zawsze się przenikają, zwłaszcza w sprawach, które trafiają do najwyższej instancji. Tam, gdzie prawo jest niejednoznaczne, zaczynają się interpretacje – a te są już głęboko zakorzenione w światopoglądzie sędziego – tłumaczyła.
Litman dodaje jednak, że to, co dzieje się dziś, wykracza daleko poza tradycyjną różnicę poglądów – to, co obserwujemy, to instytucja na krawędzi, instytucja, która spada coraz głębiej w przepaść upolitycznienia.

Elita, która wybiera samą siebie
Była asystentka sędziego tłumaczyła też mechanizm, dzięki któremu konserwatywna ideologia utrwala się w samym sercu amerykańskiego sądownictwa. Każdy z dziewięciu sędziów ma prawo zatrudnić czterech prawników – tzw. law clerks – którzy przez rok pomagają mu analizować sprawy, przygotowywać argumenty i pisać projekty orzeczeń.
Według Litman, kiedyś liczyły się głównie kompetencje, dziś – coraz częściej – liczy się światopogląd, ponieważ niektórzy sędziowie zatrudniają wyłącznie ludzi, którzy myślą jak oni, co zawęża krąg przyszłych elit prawniczych i sprawia, że kolejne pokolenie sędziów federalnych będzie jeszcze bardziej jednolite ideologicznie.
Wśród obecnych członków Sądu Najwyższego wielu – od Johna Robertsa po Amy Coney Barrett – było wcześniej właśnie takimi asystentami. Ta zamknięta sieć wpływów tworzy swoistą kastę prawniczą, z której wywodzą się przyszli decydenci.
Kogo słucha dziewięciu sędziów?
Sędziowie Sądu Najwyższego powoływani są dożywotnio. Nie odpowiadają przed prezydentem, nie podlegają wyborom, nie mają przełożonych. W teorii – to gwarancja ich niezależności. W praktyce – jak zauważa Litman – oznacza to często całkowity brak odpowiedzialności.
Tłumaczy ona również, że sędziowie nie uważają, że muszą odpowiadać przed kimkolwiek. A jednak konstytucja przewiduje mechanizmy kontroli. Kongres ma prawo regulować budżet Sądu, jego jurysdykcję, a nawet wszczynać procedury impeachmentu wobec sędziów. Problem w tym, że od dziesięcioleci Kongres z tych uprawnień po prostu nie korzysta.
To właśnie bierność władzy ustawodawczej sprawiła, że Sąd Najwyższy stał się niemal niepodważalny – nawet w obliczu licznych skandali etycznych, w tym przyjmowania kosztownych prezentów od osób powiązanych z toczącymi się sprawami.
Dlaczego Sąd wspiera Trumpa?
Formalnie prezydent nie ma żadnej władzy nad Sądem Najwyższym. Nie może zwolnić sędziego ani wpłynąć na jego decyzje. A jednak od początku swojej prezydentury Donald Trump może liczyć na zaskakująco przychylne orzeczenia. Jak tłumaczy Litman, przyczyn jest kilka.
Po pierwsze – strach. Po fali gróźb wobec sędziów niższych instancji, podsycanych przez retorykę Białego Domu, nawet najwyżsi sędziowie mogą obawiać się politycznych reperkusji. Przykładem jest sytuacja, w której prezydent publicznie atakuje sędziego za wydany wyrok i domaga się jego impeachmentu. Dokładnie chodzi o przypadek sędziego Jamesa Bosberga, którego Trump zaatakował w mediach społecznościowych.
Po drugie – ideologiczna wspólnota. Większość sędziów w obecnym składzie (6 z 9) reprezentuje konserwatywne poglądy, często tożsame z linią Partii Republikańskiej. Dla nich działania Trumpa – nawet te kontrowersyjne – mogą być postrzegane nie jako zagrożenie, lecz jako realizacja wspólnego programu.
„Cień” nad amerykańskim sądownictwem
Jednym z najbardziej niepokojących trendów ostatnich lat jest tzw. „shadow docket”, czyli tryb wydawania decyzji Sądu Najwyższego bez publicznych rozpraw, pełnych analiz czy uzasadnień. W trybie tym rozpatrywane są wnioski o „pilne interwencje” – często składane przez administrację prezydencką.
I to właśnie z tego cienia wychodziły najbardziej kontrowersyjne decyzje – m.in. te, które pozwoliły Trumpowi rozmontować Departament Edukacji czy rozszerzyć uprawnienia służb imigracyjnych.
Decyzje te zapadają błyskawicznie, często bez jakiegokolwiek komentarza ze strony sędziów. W efekcie opinia publiczna, a nawet sądy niższych instancji, pozostają w całkowitej niepewności co do powodów, dla których Sąd Najwyższy stanął po stronie prezydenta.
Co czeka Amerykę w nowej kadencji Sądu?
Nowy rok pracy Sądu zapowiada się równie burzliwie. Na wokandzie znalazły się m.in. sprawy dotyczące ustawy o prawach wyborczych (Voting Rights Act), która od lat 60. chroni mniejszości przed dyskryminacją przy urnach. Sąd ma rozstrzygnąć, czy zakaz rasowej dyskryminacji w głosowaniu… nie narusza przypadkiem praw „białych większości” w stanowych legislaturach.
W kolejce czekają też sprawy dotyczące tarcz celnych, praw prezydenta do zwalniania szefów federalnych komisji, a nawet obywatelstwa z urodzenia, które Trump od lat kwestionuje w odniesieniu do dzieci migrantów.
Nie zabraknie też kwestii praw osób LGBTQ+, w tym prawa transpłciowych uczniów do udziału w zawodach sportowych oraz konstytucyjności zakazów tzw. terapii konwersyjnej. Jak przewiduje Litman, trudno oczekiwać przełomów w kierunku równości.
Między autorytaryzmem a strachem
Jakby tego było mało, niepokój wzbudziły ostatnie słowa samego Trumpa. Podczas spotkania z najwyższym dowództwem wojskowym prezydent miał sugerować, że amerykańskie miasta – „zdominowane przez radykalnych Demokratów” – mogą posłużyć jako „tereny treningowe” dla wojska. Pomysł, który brzmi jak scenariusz z dystopijnego filmu, w rzeczywistości narusza podstawowe zasady federalnego prawa: armia nie może być używana przeciwko obywatelom.
„To czysty autorytaryzm” – komentuje Litman. – „Nie tylko nielegalny, ale i niebezpieczny. I choć to sygnał słabości, pokazuje też, jak bardzo władza zaczyna tracić kontakt z rzeczywistością”.
Czy Kongres odzyska odwagę?
Czy istnieje jeszcze droga powrotna do niezależnego sądownictwa? Teoretycznie tak – Kongres ma narzędzia, by ograniczyć władzę Sądu Najwyższego: może poszerzyć jego skład, zmienić zakres jurysdykcji, czy wprowadzić zasady etyczne wiążące sędziów. W praktyce jednak brakuje do tego politycznej odwagi.
To, co dzieje się z Sądem Najwyższym, jest testem nie tylko dla sędziów, ale dla całego systemu. Jeśli władza ustawodawcza nie odzyska kręgosłupa, amerykańska demokracja może przestać istnieć w formie, jaką znamy.
Jeszcze niedawno Sąd Najwyższy był w oczach Amerykanów niemal sakralną instytucją – symbolem równowagi władzy i bastionem prawa. Dziś coraz częściej postrzegany jest jako arena walki ideologicznej, w której decyzje zapadają nie z ducha konstytucji, lecz z ducha lojalności.
Fot. nagłówka: NDLA
O autorze
Studentka prawa i lingwistyki stosowanej, zaangażowana w działalność Ladies of Liberty Alliance. Laureatka licznych stypendiów w Stanach Zjednoczonych, miłośniczka polityki amerykańskiej.


