Po ogłoszeniu zdobywcy tegorocznej Złotej Palmy na festiwalu w Cannes oczekiwania związane z premierą filmu „W trójkącie” w reżyserii Rubena Östlund’a lokowały się nad wyraz wysoko. Na talerzu otrzymaliśmy bowiem apetycznie wyglądającą satyrę obśmiewającą patologie kapitalizmu i hipokryzje współczesnych elit. Danie to, choć już wielokrotnie odgrzewane przez różnych adeptów kina, w tym wydaniu wydaje się prezentować pewną świeżość formy, jednak zdecydowanie nie łączącą się z lekkością odbioru, czy też samego seansu.
„W trójkącie”, zgodnie z konwencją tytułu, podzielony został na trzy akty odgrywające się w zupełnie innych miejscach. Pierwszy z nich wydaje się lekko oderwany od reszty i prezentuje problemy początkującego modela skontrastowane z komicznym obnażeniem hipokryzji świata modowego oraz jego powierzchownym spojrzeniem na człowieka jako produkt. Do myślenia daje nam w tym kontekście angielski tytuł filmu tj. „Triangle of sadness” oznaczający trójkątny obszar między brwiami a nasadą nosa, w który często wstrzykuje się botoks. Na pierwszy plan wysuwa się także kwestia podziału ról społecznych ze względu na płeć poprzez specjalnie wyolbrzymioną i wydłużoną do granic możliwości sprzeczkę pary o to, kto ma zapłacić w restauracji. „Chcę równości!” – wykrzykuje młody mężczyzna jednocześnie traktując swój związek jako zwykłą współpracę biznesową, w której nie ma miejsca na nadmiar zrozumienia czy choć krztyny miłości.
Wprowadzeni w wizerunek współczesnych związków z Instagrama przenosimy się, wraz z ową parą, na pokład luksusowego statku, obserwując poczynania bohaterów, którzy zamiast ludźmi z krwi i kości okazują się raczej jedynie mówiącymi symbolami. Wpisują się oni w satyryczną konwencję filmu, jednak ujmują mu tym samym psychologicznej lub po prostu ludzkiej głębi. To właśnie w tym momencie uświadamiamy sobie, że mamy do czynienia, tak naprawdę, z serią różnorakich scen rodzajowych, z których każda, choćby najkrótsza, niesie za sobą istotne znaczenie i dokłada cegiełkę do ogółu karykaturalnego obrazu dzisiejszego społeczeństwa. Nie chcąc opowiedzieć całego filmu, wspomnę jedynie, iż pokazane w jaskrawych barwach zostają nam: współczesne niewolnictwo, festiwal materialistycznego zakłamania, obrzydliwie bogaty cynizm oraz wielopoziomowe zepsucie otoczone wieczorowymi sukniami i diamentowymi koliami. Naszą uwagę przykuwa również kapitan – marksista i alkoholik, toczący symboliczny, być może aż za nadto, spór z rosyjskim oligarchą w postaci np. rzucania w siebie nawzajem wygooglowanymi cytatami z Marksa i Margaret Thatcher.
Wszystkie te obrazy osiągają apogeum w kulminacyjnym armagedonie ohydy, jakim jest tzw. kolacja kapitańska (dosłownie) zatopiona fekalnym humorem i wybuchem ludzkiej fizjologii (tylko dla tych o mocnych nerwach!). Symbole, którymi posługuje się reżyser, są więc ciężkie niczym statek z płynącymi na nim bohaterami – wręcz przytłaczające. Brak tu jakiejkolwiek subtelności, czy niedomówienia, które szczerze mówiąc przydałyby się od czasu do czasu widzowi podprowadzonemu na skraj wytrzymałości. Niestety, poczucie wszechobecnej łopatologiczności jest podczas seansu nieuniknione – zwłaszcza podczas trzeciej, i ostatniej, części filmu mającej miejsce na bezludnej wyspie. W dzikim i nieprzewidywalnym otoczeniu dochodzi do swoistej zamiany ról, gdzie biedni okazują się wieść prym nad bogatymi i nagle bezużytecznymi ludźmi. Odwrócenie zwyczajnego porządku dotyczy także płci, dosadnie ukazując mechanizm materialnej zależności wykorzystującej najniższe ludzkie pragnienia zaspokojenia, znanej światu także w „normalnych” okolicznościach. Wydaje się, że w tym akcie instynkty mieszają się z klasowymi konwenansami i wciąż żywym przeświadczeniem o absolutnej potędze pieniądza, który w obliczu przetrwania na wyspie nie ma przecież żadnej wartości. Analizie poddana zostaje wtedy zapisana w ludzkiej naturze żądza władzy, odurzenie poczuciem wyższości i dominacji, przywołujące na myśl hobbesowski stan wojny każdego z każdym. Są to motywy niezwykle ciekawe, ale również powszechnie znane, już przerobione, co sprawia, że wraz z nadchodzącym końcem filmu staje się on coraz bardziej oczywisty i przewidywalny, czemu sprzyja również jego długość. Wrażenie to pryska dopiero w ostatnich minutach, kiedy to możemy wstrzymać oddech w krótkim momencie zawahania, do którego wkrada się iskierka nadziei na odnalezienie człowieczeństwa przez bohaterów. Niestety, na tym etapie nie da się już w nie uwierzyć.
„W trójkącie” to film pełen sprzeczności. Z jednej strony wzmaga momentami znudzenie i przewracanie oczami swoją stereotypowością oraz grubo ciosanymi figurami sprawiając przy tym wrażenie braku szczególnej odkrywczości. Z drugiej jednak strony, intryguje bezlitosnym humorem wielokrotnie w punkt obnażającym groteskę dzisiejszego świata, a swoją formą pozostawia widza wstrząśniętego, ale dzięki temu również skłonnego do refleksji. Nic więc dziwnego, że wzbudził zainteresowanie krytyków światowego kina. Nasuwa się jednak w tej sytuacji pytanie – czy wręczający Złotą Palmę należą do grupy wyśmiewających czy tych wyśmiewanych?
Fot. nagłówka: Plattform Produktion/Materiały Prasowe
O autorze
Studentka polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Zafascynowana literaturą, szczególnie jej twórczą i życiodajną właściwością opowiadania świata. W czasie wolnym amatorka rysunku i tenisa.