Przejdź do treści

Krótki film o zabijaniu – recenzja filmu „Do ostatniej kości”

„Nie wiem, czy powinnam teraz płakać, śmiać się, czy krzyczeć” – mówi główna bohaterka do nowopoznanego Lee – przebojowego i tajemniczego chłopaka, który słuchając jej, równocześnie próbuje otrzeć dłonie i koszulkę z krwi. Ale Lee (w tej roli T. Chalamet) ani nie wdał się w brutalną bójkę, ani nie upadł na twardy betonowy chodnik i nabawił się poważnych obrażeń. Po prostu kilka minut wcześniej zjadł człowieka.

Źródło: Warner Bros

Tak się składa, że rozterki postaci, w którą z brawurą wcieliła się Taylor Russell, doskwierały również mnie po ostatniej scenie „Do ostatniej kości”. Mariaż gatunków, stylów i emocji uczynił z tegorocznego uczestnika Międzynarodowego Festiwalu w Wenecji prawdopodobnie najdziwniejszą pozycję z całej filmografii reżysera Luci Guadanino. Bo historia o młodych kanibalach – oparta na książce Camilli De Angelis o tym samym tytule – wspólnie szukających sobie miejsca na marginesie społecznym i pogrążających się we wzajemnej miłości, plasuje się gdzieś między uszytym z subtelności i nostalgii filmem Tamte dni, tamte noce” a nakręconą z wykorzystaniem zupełnie innych narzędzi, nazywaną post horrorem – „Suspirią”. Trudno orzec, czym właściwie jest i jaki gatunek reprezentuje. Wydaje się, jakby horror wchodził tu w dialog z thrillerem i dramatem, jednocześnie zahaczając o (momentami tandetny, naiwny i rażący kliszami) młodzieńczy romans. Ten rodzaj eklektyzmu bywa cechą pozytywną dzieł kultury, ba – czasem stanowi nawet fundament arcydzieł, ale w wykonaniu Guadanino i scenarzysty Davida Kajganicha częściej ociera się niestety o chaos (ale nie zawsze, o czym później). 

Fot. American Film Festival

Jak zdążyłem zasygnalizować, ewidentnym atutem filmu jest aktorstwo – zarówno to w wykonaniu aktorów odpowiedzialnych za pierwsze skrzypce, jak i wykonawców ról drugo-, lub nawet trzecioplanowych. Na wyróżnienie zasługuje zwłaszcza Rusell. Ta nieodkryta jeszcze do końca perełka Hollywood, na szersze wody wypłynęła co prawda już kilka lat temu za sprawą filmu „Waves’, ale dopiero teraz zaczyna równać się w szeregu z wiodącymi postaciami z jej pokolenia, podbijającymi amerykański przemysł filmowy. W roli wycofanej, przytłoczonej światem i rzeczywistością, młodej dziewczyny – spisuje się wyśmienicie, trafiając w punkt ze swoją wrażliwością i interpretacją swojej bohaterki. Zadowolony z siebie może być również nieco starszy i bardziej doświadczony Mark Rylance, wcielający się w ekscentrycznego i nakreślonego ze scenopisarskim rozmachem i hiperbolą Sull’yego  kanibala w średnim wieku, którzy bierze nieokrzesaną Maren pod swoje skrzydła. 

Swojego zadania nie udźwignął natomiast – moim zdaniem – Timothee Chalamet, do tej pory każdą kolejną rolą udowadniający przecież swój talent i wartość. Tym razem wygląda jednak tak, jakby niekoniecznie zamierzał przekroczyć granicę warsztatowej poprawności, przez co momentami gra dosyć manierycznie i powtarzalnie. Od dojrzałego, fenomenalnego i obficie nagradzanego występu w „Tamtych dniach, tamtych nocach”, dzieli go mniej więcej tyle, ile piłkarską reprezentację polski od efektownego stylu gry (dla sportowych laików podpowiedź: trzeba to liczyć w setkach kilometrów).

Fot. kinojanosik.pl

Wracając zaś do plusów, nie sposób pominąć otwarcia filmu, które genialnie usypia czujność widza, a w kluczowym momencie uderza brutalnością i szokuje dynamiką. Stonowany, biegnący spokojnym tempem początek „Do ostatniej kości”, w jednym momencie zmienia się w emocjonujący thriller i na tym etapie – póki w fabule nie pojawi się niedopracowany wątek miłosny – mix gatunków jest nawet więcej niż strawny. Do gustu przypadła mi również muzyka, trafnie rymująca się z nostalgicznym klimatem i wymową filmu, zdjęcia, okraszone atrakcyjnymi ujęciami od góry, a także dialogi: napisane lekkim piórem i w ustach bohaterów brzmiące bardzo naturalnie. 

Owszem, jest w najnowszym obrazie Luci Guadanino kilka potknięć – brakuje błysku, werwy, silnych emocji, a i scen wciskających w fotel jest jak na lekarstwo – lecz film bez dwóch zdań trzyma pewien, przyzwoity poziom, a ponadto ma w sobie sporo empatii. Przyglądamy się przecież dwóm młodym ludziom, którzy nie wiedzą, czy powinni się śmiać, płakać czy krzyczeć i cały czas podróżują, szukając własnej tożsamości. Guadanino stara się nas zachęcić, żeby zamiast wymazywać margines, przyłożyć do niego lupę. A chyba między innymi na tym polega kino.

O autorze

Pochodzi z Krakowa, mieszka w Warszawie, studiuje prawo na UW. Interesuje się kinem, polityką i historią, sporo czyta i z zaciekawieniem śledzi wyniki rozgrywek piłkarskiej Ekstraklasy. W wolnych chwilach pisze i publikuje wiersze lub w nieskończoność odtwarza ulubione utwory na Spotify.